Autor: Isaac Asimov Tytul: Mały, brzydki chłopiec (The Ugly Little Boy) Z "NF" 5/94 Edith Fellowes poprawiła fartuch, tak jak robiła to zawsze, zanim otworzyła drzwi zaopatrzone w skomplikowany zamek i przekroczyła niewidzialną linię oddzielającą bycie od niebycia. Miała przy sobie notes i długopis, choć już od jakiegoś czasu nie sporządzała żadnych notatek - chyba że wydarzyło się coś wyjątkowo ważnego. Tym razem niosła także walizkę. ("Zabawki dla chłopca", wyjaśniła z uśmiechem strażnikowi, który już dawno temu przestał ją kontrolować, i teraz też machnął tylko przyzwalająco ręką). - Panna Fellowes! - wykrzyknął płaczliwie mały, brzydki chłopiec w charakterystyczny dla siebie, niewyraźny sposób i jak zwykle puścił się pędem w jej stronę. - Witaj, Timmie. - Przesunęła dłonią po zmierzwionych, kasztanowych włosach na jego niedużej, zdeformowanej głowie. - Co się stało? - Czy Jerry przyjdzie jeszcze, żeby się ze mną bawić? Bardzo mi przykro za to, co się stało. - Nie przejmuj się, Timmie. Czy właśnie dlatego płakałeś? Odwrócił wzrok. - Nie tylko dlatego, panno Fellowes. Znowu miałem sen. - Ten sam? - zapytała i zacisnęła wargi. Należało oczekiwać, że takie będą skutki awantury z Jerrym. Chłopiec skinął głową. Spróbował się uśmiechnąć, pokazując zbyt duże, wystające zęby tkwiące w wysuniętych do przodu dziąsłach. - Panno Fellowes, kiedy będę już na tyle duży, żeby tam pójść? - Wkrótce - odparła czując, że lada chwila pęknie jej serce. - Wkrótce. Pozwoliła mu wziąć się za rękę - miał grubą, przyjemnie suchą skórę - i poprowadzić przez trzy pomieszczenia składające się na Sekcję Pierwszą. Mimo że stosunkowo wygodne, były jego więzieniem. Zatrzymał się przy jedynym oknie, które wychodziło na porośnięty krzewami skrawek (chwilowo skryty w ciemnościach), gdzie stał płot opatrzony napisami zabraniającymi wstępu niepowołanym osobom. - Tam, panno Fellowes? - zapytał przyciskając nos do szyby. - W różne inne miejsca, znacznie przyjemniejsze - odparła ze smutkiem, spoglądając na jego ustawioną profilem, biedną, zniekształconą twarz. Czoło było bardzo płaskie, całkowicie porośnięte zmierzwionymi włosami, tylna część czaszki zdawała się zaś nienaturalnie rozdęta, tak że podtrzymujący głowę kark, a także ciało, musiały być mocno pochylone do przodu. Nad oczami zaczęły się już tworzyć wydatne łuki brwiowe. Usta wysunęły się do przodu znacznie dalej niż spłaszczony, szeroki nos, za to nie było wcale podbródka, przez co nie dało się wyznaczyć granicy między dolną szczęką a szyją. Jak na swój wiek, chłopiec z pewnością nie imponował wzrostem, a do tego miał krótkie, potwornie krzywe nogi. Z całą pewnością był bardzo brzydkim, małym chłopcem i Edith Fellowes ogromnie go kochała. Nie mógł teraz widzieć jej twarzy, więc pozwoliła swoim ustom zadrżeć. Nie zabiją go. Zrobi wszystko, żeby temu zapobiec. Wszystko. Otworzyła walizkę i zaczęła wyjmować z niej ubranie. Minęły już nieco ponad trzy lata od chwili, kiedy Edith Fellowes po raz pierwszy przekroczyła próg spółki akcyjnej "Pole Statyczne". Nie miała wówczas najmniejszego pojęcia, co oznacza ta nazwa ani czym zajmuje się sama firma. Nikt tego nie wiedział, naturalnie z wyjątkiem tych, którzy tutaj pracowali. Świat miał poznać prawdę dopiero następnego dnia. Poszła zainteresowana ogłoszeniem, w którym poszukiwano kobiety dysponującej pewną wiedzą medyczną i kochającej dzieci. Edith Fellowes pracowała jako pielęgniarka na oddziale położniczym, uznała więc, że spełnia te wymagania. Gerald Hoskins - na tabliczce z jego nazwiskiem, która stała na biurku, znajdowały się także literki "dr" - przez dłuższą chwilę drapał się po policzku, taksując ją uważnym spojrzeniem. Edith natychmiast zesztywniała i poczuła nieprzyjemne drżenie w kąciku ust. Nagle uświadomiła sobie z całą ostrością, że ma skrzywiony nos i nieco zbyt obfite brwi. On też nie jest okazem urody, pomyślała z mściwą satysfakcją. Na pewno ma nadwagę, łysieje i w ogóle wygląda na człowieka obrażonego na cały świat. Jednak proponowane wynagrodzenie znacznie przekraczało jej oczekiwania, toteż zacisnęła zęby i postanowiła zobaczyć, co będzie dalej. - A więc kocha pani dzieci, tak? - zapytał wreszcie Hoskins. - Nie powiedziałabym tego, gdyby tak nie było. - A może kocha pani tylko ładne dzieci? Takie, co bez przerwy gaworzą, mają śliczne noski i rumiane policzki? - Dzieci to po prostu dzieci, doktorze Hoskins - odparła. - Te, które nie urodziły się ładne, zazwyczaj najbardziej potrzebują opieki. - Przypuśćmy więc, że zdecydowalibyśmy się panią zaangażować... - Czy mam to rozumieć jako ofertę pracy, doktorze? Hoskins uśmiechnął się lekko i przez chwilę jego twarz wydawała się nawet dość sympatyczna. - Zwykle szybko podejmuję decyzje. Jednak na razie oferta jest warunkowa - równie szybko mogę dojść do wniosku, że rezygnuję z pani usług. Więc jak, decyduje się pani podjąć ryzyko? Panna Fellowes zacisnęła kurczowo ręce na pasku torebki i zaczęła szybko liczyć w pamięci, ale zaraz dała sobie z tym spokój i postanowiła zdać się na intuicję. - W porządku - powiedziała. - Znakomicie. Dziś wieczorem będziemy generować pole statyczne i wydaje mi się, że powinna pani być przy tym, żeby od razu podjąć obowiązki. Zaczynamy o ósmej, więc byłoby dobrze, gdyby zjawiła się pani tutaj pół godziny wcześniej. - Ale co... - Znakomicie. Znakomicie. To na razie wszystko. Na korytarzu panna Fellowes odwróciła się i przez dłuższą chwilę spoglądała na zamknięte drzwi gabinetu doktora Hoskinsa. Co to jest pole statyczne? I co wspólnego z dziećmi może mieć ten duży, przypominający stodołę budynek, pełen ubranych na biało pracowników z identyfikatorami, w którym czuć łatwy do rozpoznania zapach maszyn? Przemknęła jej myśl, czy może powinna dać nauczkę temu aroganckiemu mężczyźnie i nie stawić się na spotkanie, ale szybko doszła do wniosku, że nie da rady. Przyjdzie choćby po to, żeby uzyskać odpowiedź na męczące ją pytania. Kiedy zjawiła się ponownie o wpół do ósmej wieczorem, nie musiała się nikomu przedstawiać. Wyglądało na to, że wszyscy ją znają i wiedzą, jaką funkcję pełni. Odniosła wrażenie, jakby bez udziału jej woli posadzono ją na sankach i zepchnięto w dół ze stromego zbocza. Był tam również dr Hoskins, ale tylko spojrzał na nią z roztargnieniem i mruknął: "A, witam, panno Fellowes". Nie zaproponował nawet, żeby usiadła. Znajdowali się na balkonie pomieszczenia wypełnionego urządzeniami, które wyglądały na skrzyżowanie tablicy nawigacyjnej statku kosmicznego z płytą czołową komputera. Po jednej stronie ustawiono przepierzenia tworzące coś w rodzaju kilku pozbawionych sufitów pokoi - ogromny domek dla lalek, do którego można było swobodnie zaglądać z góry. W jednym z pokoi Edith dostrzegła elektroniczną kuchenkę i lodówkę, w drugim wyposażenie łazienki, w trzecim zaś pojedyncze, nieduże łóżko. Hoskins rozmawiał z jakimś mężczyzną. Na balkonie byli tylko oni dwaj oraz panna Fellowes. Doktor nie pofatygował się, żeby przedstawić swojego rozmówcę, szczupłego, dość przystojnego, o krótko przyciętych wąsach oraz bystrych oczach, bez przerwy rozglądającego się dokoła. - Doktorze Hoskins, nawet nie zamierzam udawać, że cokolwiek z tego rozumiem - powiedział. - To znaczy, że rozumiem więcej niż można oczekiwać po laiku. Najmniej jednak rozumiem sprawę selektywności. Urządzenie ma ograniczony zasięg - zgoda. Im dalej sięgacie, tym mniej wyraźny obraz otrzymujecie - też zgoda. Ale skąd wzięła się dolna granica zasięgu? - Jeżeli pan pozwoli, Deveney, postaram się wyjaśnić panu za pomocą analogii. Panna Fellowes doskonale znała nazwisko Deveney. A więc to był specjalizujący się w sprawach nauki reporter Telewiadomości, który zawsze zjawiał się tam, gdzie dokonywano jakiegoś znaczącego odkrycia! Z pewnym zdziwieniem stwierdziła, że jego obecność nie pozostawia jej zupełnie obojętną. Teraz nawet rozpoznała jego twarz, którą wraz z milionami innych ludzi oglądała w telewizji, kiedy relacjonowano pierwsze lądowanie na Marsie. Wszystko wskazywało na to, że doktor Hoskins kryje w zanadrzu coś ważnego. - Otóż, jeśli otworzy pan książkę i położy ją dwa metry od siebie, z całą pewnością nie zdoła pan przeczytać ani jednego zdania. Jeżeli ta sama książka znajdzie się pół metra od pańskich oczu, nie będzie pan miał najmniejszych kłopotów z lekturą. Jak na razie, wniosek jest prosty: im bliżej, tym lepiej. Gdyby jednak przysunął ją pan na dwa centymetry, znowu znalazłby się pan w kropce. Czasem coś jest tak blisko, że aż za blisko. - Hmm... - mruknął Deveney. - Albo weźmy inny przykład: pański prawy bark znajduje się w odległości mniej więcej siedemdziesięciu centymetrów od czubka środkowego palca pańskiej prawej reki. Prawy łokieć jest dokładnie o połowę bliżej, a więc wydawałoby się, że tym łatwiej powinien go pan dosięgnąć. Tymczasem, choćby nie wiadomo jak się pan starał, nie uda się panu dotknąć palcem prawej ręki swojego prawego łokcia. On też znajduje się za blisko. - Czy mogę wykorzystać te analogie w reportażu? - zapytał Deveney. - Oczywiście. Będę zaszczycony. Od dawna czekałem na kogoś takiego jak pan, kto poinformuje o wszystkim opinię publiczną. Służę panu wszelką pomocą. Nadeszła pora, aby pozwolić światu zajrzeć nam przez ramię. Mamy do pokazania wiele interesujących rzeczy. Nieco wbrew sobie panna Fellowes stwierdziła, że imponuje jej chłodna pewność siebie doktora Hoskinsa. - Jak daleko spróbujecie sięgnąć? - zapytał Deveney. - Czterdzieści tysięcy lat. Panna Fellowes z trudem stłumiła okrzyk zdumienia. Lat? W powietrzu czuło się napięcie. Ludzie siedzący przy urządzeniach kontrolnych prawie się nie poruszali. Jakiś mężczyzna mówił półgłosem do mikrofonu krótkie, urywane zdania, z których panna Fellowes nie rozumiała ani słowa. - Czy będziemy stąd coś widzieć, doktorze Hoskins? - zapytał Deveney, opierając się o barierkę i omiatając pomieszczenie uważnym spojrzeniem. - Proszę? Nie, nic, aż do samego końca. Rozpoznanie prowadzimy za pomocą czegoś w rodzaju radaru, tyle tylko, że zamiast promieniowania używamy mezonów. W odpowiednich warunkach mezony potrafią biec pod prąd czasu, a jeśli natrafią na przeszkodę, wówczas odbijają się i wracają do nas, a my analizujemy te odbicia. - Brzmi to dość zawile. Hoskins uśmiechnął się, jak zwykle przelotnie. - Ma pan do czynienia z końcowym produktem, stanowiącym efekt pięćdziesięciu lat poszukiwań i doświadczeń. Istotnie, to jest skomplikowane. Mężczyzna siedzący przy mikrofonie podniósł rękę. - Już od kilku tygodni mamy namierzony pewien punkt czasowy - ciągnął doktor Hoskins. - Przez cały czas prowadzimy obliczenia, ustalając nasze położenie względem niego, by mieć całkowitą pewność, że nie będzie żadnych niedokładności. Mimo to na czoło wystąpiły mu kropelki potu. Edith Fellowes wstała z krzesła i podeszła do barierki, ale nie widziała nic niezwykłego. - Teraz - powiedział spokojnie człowiek z mikrofonem. Przez sekundę lub dwie trwała całkowita cisza, potem zaś z domku dla lalek dobiegł krzyk przerażonego dziecka. Strach! Okropny strach! Panna Fellowes natychmiast zwróciła się w tamtą stronę. Zupełnie zapomniała, że przecież w tym wszystkim miało brać udział jakieś dziecko. Doktor Hoskins uderzył pięścią w poręcz. - Udało się! - powiedział głosem drżącym z emocji i radości. Panna Fellowes szła szybko w dół krętymi schodami, czując na ramieniu ciężką dłoń Hoskinsa. Doktor milczał jak zaklęty. Kiedy cała trójka zeszła z balkonu na podłogę obszernej hali, od strony domku dla lalek dobiegł delikatny dźwięk dzwonka. - Z wejściem w pole statyczne nie wiąże się żadne niebezpieczeństwo - zwrócił się Hoskins do reportera. - Robiłem to już tysiące razy. Człowiek przez chwilę czuje się trochę dziwnie, ale szybko wraca do normy. Przeszedł przez szeroko otwarte drzwi, a w chwilę później to samo uczynił Deveney, uśmiechając się niezbyt pewnie i wstrzymując oddech. - Panno Fellowes, proszę! - ponaglił ją niecierpliwie uczony. Edith skinęła głową i przekroczyła próg. Odniosła wrażenie, jakby po jej ciele przepłynęła łaskocząca fala, ale kiedy rozejrzała się dokoła, nie dostrzegła nic nadzwyczajnego. W powietrzu czuć było zapach drewna... i świeżej ziemi. W ciszy, która panowała w domku dla lalek, rozległo się niepewne szuranie, potem odgłos drapania - jakby ktoś przesuwał paznokciami po drewnie - a wreszcie cichy jęk. - Gdzie ono jest? - zapytała panna Fellowes. Chłopiec był w sypialni - to znaczy w pokoju, gdzie znajdowało się łóżko. Stał zupełnie nagi, jego drobna pierś unosiła się i opadała w rytmie szybkiego oddechu, wokół brązowych stóp walało się trochę trawy i sporo ziemi. Poza tym czuć było coś znacznie mniej przyjemnego. Hoskins wzruszył ze zniecierpliwieniem ramionami. - Nie da się wyrwać dziecka z czasu nie zabierając trochę tego, co go otaczało. A może wolałaby pani zobaczyć go bez nogi albo połowy głowy? - Czy będziemy tak stać i gapić się na niego? - zapytała panna Fellowes, opanowując odrazę. - To biedne dziecko jest przerażone... i brudne! Miała rację. Chłopiec był nieprawdopodobnie umorusany, na udzie zaś miał głębokie, czerwone zadrapanie. Kiedy Hoskins zbliżył się do niego, dzieciak - wyglądał na nie więcej niż trzy lata - przysiadł i cofnął się gwałtownie, jednocześnie obnażając zęby niczym kot, który próbuje odstraszyć przeciwnika. Hoskins chwycił chłopca za ramiona i podniósł, nie zważając na wrzaski i wierzgania. - Proszę go przytrzymać - powiedziała panna Fellowes. - Przede wszystkim potrzebuje gorącej kąpieli. Trzeba go domyć. Macie tu wszystko, czego trzeba? Jeśli tak, to przynieście to tutaj. Ktoś będzie musiał mi pomóc, bo na razie nie dam sobie z nim rady. Aha, i posprzątajcie te brudy, na miłość boską! Wydając polecenia czuła się w swoim żywiole, a ponieważ wreszcie ze zdezorientowanego widza zamieniła się z powrotem w doskonale wyszkoloną pielęgniarkę, spojrzała na dziecko chłodnym, profesjonalnym okiem... i niemal doznała szoku. Zobaczyła bowiem chłopca takim, jakim był naprawdę. Był to najbrzydszy mały chłopiec, jakiego w życiu widziała. Potwornie brzydki, od pałąkowato wygiętych nóg poczynając, na szkaradnie zdeformowanej głowie kończąc. Wykąpała go przy pomocy trzech mężczyzn, a w tym samym czasie inni w pośpiechu starali się doprowadzić pokój do porządku. Pracowała w milczeniu, zirytowana oporem stawianym przez dziecko oraz strumieniami wody, które co chwila zalewały jej nienagannie czysty kitel. Doktor Hoskins wspominał już wcześniej, że chłopiec może nie być najładniejszy, ale nie napomknął nic o tym, że będzie odrażająco zdeformowany. W dodatku roztaczał wokół siebie nieprzyjemny zapach, z którym mydło i woda nie bardzo mogły sobie poradzić. Odczuwała ogromną pokusę, żeby wepchnąć namydlonego dzieciaka Hoskinsowi w objęcia i wyjść, trzaskając drzwiami, ale nie pozwalała jej na to zawodowa duma. Na pewno popatrzyłby na nią kpiąco, a w jego oczach bez trudu wyczytałaby pytanie: "Tylko ładne dzieci, panno Fellowes?" Stał teraz nieco z boku, przyglądając się z pobłażliwym półuśmiechem jej poczynaniom, jakby bawiła go irytacja kobiety. Postanowiła wytrzymać jeszcze trochę. Potem, kiedy chłopiec był już suchy, różowy i pachnący mydłem, poczuła się trochę lepiej. Rozpaczliwe krzyki ustąpiły miejsca żałosnemu pochlipywaniu. Przez cały czas uważnie obserwował wszystko, co dzieje się w pokoju, starając się nie tracić z pola widzenia żadnej z osób, które się tam znajdowały. Umyty i drżący z zimna wydawał się jeszcze bardziej zabiedzony niż przed kąpielą. - Proszę przynieść mu szlafrok! - poleciła ostrym tonem panna Fellowes. Szlafrok zjawił się niemal natychmiast. Można było odnieść wrażenie, że wszystko jest naszykowane, ale nic pod ręką, jakby czekano na jej decyzje, poddając ją w ten sposób próbie. - Przytrzymam chłopca, panno Fellowes - powiedział Deveney. - Sama nie da sobie pani rady. - Dziękuję panu. Rzeczywiście, musieli stoczyć prawdziwą bitwę, ale wreszcie szlafrok znalazł się tam, gdzie powinien. Chłopiec natychmiast wykonał gest, jakby chciał go podrzeć, a wtedy Edith uderzyła go lekko w rękę. Chłopiec poczerwieniał na twarzy, ale nie rozpłakał się. Nie spuszczając wzroku z kobiety ostrożnie przesunął dłonią po grubym materiale, jakby starał się dociec, co to ma być. Co teraz? - zastanawiała się rozpaczliwie Edith Fellowes. Wszyscy - nawet brzydki chłopiec - zdawali się czekać na jej polecenia. - Pomyśleliście o jakimś jedzeniu dla niego? - zapytała. Okazało się, że pomyśleli. Do pokoju wtoczył się wózek z minilodówką i kuchenką. W lodówce było mleko, na blacie obok kuchenki wznosiły się zaś fortyfikacje utworzone z najróżniejszych odżywek, witamin i syropów. Postanowiła zacząć od mleka. Kuchenka podgrzała porcję w ciagu dziesięciu sekund i wyłączyła się. Edith nalała trochę mleka na spodeczek, gdyż była pewna, że chłopiec nie poradziłby sobie z kubkiem. - Pij - powiedziała, wykonując gest, jakby podnosiła spodek do ust. Chłopiec przyglądał się uważnie, ale nie wykonał najmniejszego ruchu. Pielęgniarka postanowiła zastosować inną metodę. Chwyciła chłopca za rękę, zanurzyła ją w mleku, po czym przesunęła mokre palce po jego ustach. Dziecko najpierw pisnęło ze strachu, ale zaraz uspokoiło się i oblizało wargi. Panna Fellowes cofnęła się o krok. Chłopiec podszedł ostrożnie do spodka, nachylił się, rozejrzał uważnie dokoła, jakby w poszukiwaniu ukrytego wroga, po czym zbliżył twarz do naczynia i zaczął chłeptać jak kot. Nawet nie spróbował wziąć spodka w ręce. Przez twarz panny Fellowes musiał przemknąć wyraz głębokiego niesmaku, gdyż Deveney spojrzał na uczonego i zapytał: - Czy pielęgniarka już wie, doktorze? - O czym mam wiedzieć? - zareagowała natychmiast panna Fellowes. Deveney wyraźnie się zawahał. - Dalej, proszę jej powiedzieć - zachęcił go Hoskins z wciąż tym samym, pobłażliwym półuśmiechem. - Proszę przygotować się na coś zaskakującego - zwrócił się reporter do Edith - jest pani pierwszą współczesną kobietą, która ma okazję opiekować się małym neandertalczykiem. Skierowała na Hoskinsa miażdżące spojrzenie. - Mógł mnie pan uprzedzić, doktorze! - A po co? Cóż to za różnica? - Mówił pan o dziecku. - A czy to nie jest dziecko? Miała pani kiedyś kotka albo pieska? Czy bardziej przypominały człowieka niż ten chłopiec? A gdyby chodziło o małego szympansa, czy czułaby pani do niego odrazę? Jest pani pielęgniarką, panno Fellowes. Przez trzy lata pracowała pani na oddziale położniczym. Czy kiedykolwiek odmówiła pani zajęcia się kalekim dzieckiem? Edith poczuła, że inicjatywa wymyka się jej z rąk. - Mimo wszystko mógł mnie pan uprzedzić - powtórzyła ze znacznie mniejszym przekonaniem. - A wówczas pani odrzuciłaby moją propozycję? W takim razie, czy odrzuca ją pani teraz? Mierzył ją chłodnym spojrzeniem. Deveney przyglądał się jej z drugiego końca pomieszczenia i nawet mały neandertalczyk, który właśnie uporał się z mlekiem, podniósł głowę i popatrzył na nią żałośnie szeroko otwartymi oczami. Zaraz potem niespodziewanie wskazał na pusty spodeczek i wydał całą serię gardłowych, bez wątpienia artykułowanych odgłosów, przerywanych czymś w rodzaju mlaskania i kląskania językiem. - On mówi! - stwierdziła ze zdumieniem panna Fellowes. - Naturalnie - odparł Hoskins. - Homo neanderthalensis w gruncie rzeczy nie stanowi odrębnego gatunku, lecz jest podgatunkiem Homo sapiens. Dlaczego miałby nie mówić? Prawdopodobnie prosi o więcej mleka. Edith odruchowo sięgnęła po butelkę, lecz Hoskins szybkim ruchem złapał ją za rękę. - Zanim posuniemy się choćby o krok dalej, muszę wiedzieć jedno: zostaje pani, czy nie? Panna Fellowes wyszarpnęła rękę. - A co, nie dalibyście mu jeść, gdybym ja tego nie zrobiła? Zostaję - przynajmniej na razie. Ponownie napełniła spodek. - Teraz zostawimy panią sam na sam z chłopcem - powiedział doktor Hoskins. - Te drzwi stanowią jedyne połączenie między polem statycznym a normalną przestrzenią. Są strzeżone i zaopatrzone w specjalny zamek, który, ma się rozumieć, będzie rozpoznawał pani linie papilarne tak samo, jak rozpoznaje moje. Tam, z góry - ruchem głowy wskazał nie istniejący sufit - przez cały czas prowadzona jest obserwacja. W razie jakichś kłopotów zostanę niezwłocznie powiadomiony. - A więc będzie pan śledził każdy mój ruch - stwierdziła cierpko. - Nic podobnego - zaprotestował. - Zajmą się tym sterowane komputerowo urządzenia elektroniczne. A teraz, do rzeczy: dzisiaj zostanie pani z chłopcem, podobnie jak każdej następnej nocy, aż do odwołania. W dzień może pani wychodzić, kiedy uzna pani za stosowne, ale proszę zawczasu nas o tym zawiadamiać. Najlepiej, żeby przygotowała pani jakiś grafik albo coś w tym rodzaju. Panna Fellowes rozejrzała się dokoła ze zdziwioną miną. - Ale po co to wszystko, doktorze? Czy chłopiec jest niebezpieczny? - Chodzi o energię, proszę pani. Nie wolno mu opuszczać tych pomieszczeń. Nigdy. Ani na chwilę. Nawet wtedy, gdyby od tego zależało jego życie... albo pani życie, panno Fellowes. Czy wyraziłem się wystarczająco jasno? Edith podniosła dumnie głowę. - Owszem, doktorze Hoskins. Jako pielęgniarka przywykłam do tego, że przede wszystkim muszę mieć na uwadze dobro pacjenta. - To dobrze. Proszę dać znać, gdyby pani czegoś potrzebowała. Panna Fellowes odwróciła się do chłopca. Obserwował ją uważnie, nie zwracając najmniejszej uwagi na mleko. Zademonstrowała mu, w jaki sposób należy podnieść spodek i zbliżyć go do ust; opierał się, ale nie krzyczał już, kiedy go dotknęła. Przez cały czas nie spuszczał z niej wzroku. Żeby go uspokoić, wyciągnęła powoli rękę i delikatnie pogłaskała go po głowie. - Teraz pokażę ci, jak należy zachowywać się w łazience - powiedziała. - Myślisz, że uda ci się tego nauczyć? Przemawiała najłagodniej jak potrafiła, zdając sobie doskonale sprawę, żę jej nie zrozumie, ale liczyła na to, że kojące brzmienie głosu odniesie zamierzony skutek. Chłopiec zagulgotał coś w odpowiedzi. - Mogę wziąć cię za rękę? - zapytała. Wyciągnęła swoją, a chłopiec popatrzył na nią nieufnie. Czekała cierpliwie, nie wykonując żadnego ruchu. Po chwili ręka chłopca zaczęła pełznąć w kierunku jej dłoni. - Bardzo dobrze - zachęciła go Edith. Kiedy ich palce dzieliła odległość dwóch centymetrów, odwaga opuściła chłopca i szybko cofnął rękę. - Następnym razem na pewno nam się uda - powiedziała spokojnie panna Fellowes. Poklepała materac łóżka. - Może byś tu usiadł? Powoli mijały godziny, a postępy nie były zachwycające. Nie udało jej się ani nauczyć go korzystania z toalety, ani zachęcić do położenia się na łóżku. Kiedy wreszcie zmorzyła go senność, położył się na podłodze, a następnie wturlał pod łóżko. Kiedy tam zajrzała, zobaczyła jego błyszczące oczy i usłyszała kilka szybkich mlaśnięć. - W porządku - powiedziała. - Śpij tam sobie, jeśli uważasz, że tam jesteś najbezpieczniejszy. Zamknęła za sobą drzwi sypialni i położyła się na kozetce w największym pokoju. Na jej stanowcze żądanie nad posłaniem rozpięto coś w rodzaju prowizorycznego baldachimu. Jeżeli ci głupi mężczyźni chcą, żebym zostawała tu na noc, muszą powiesić gdzieś lustro, postawić jakąś szafkę i przygotować oddzielną łazienkę, pomyślała. Nie mogła zasnąć, gdyż podświadomie nasłuchiwała, czy z sąsiedniego pokoju nie dobiegają jakieś odgłosy. Chyba nie uda mu się stamtąd wydostać? Co prawda, ściany były gładkie i bardzo wysokie, ale co będzie, jeśli okaże się, że chłopak umie wspinać się jak małpa? Cóż, Hoskins powiedział, że wszystkie pomieszczenia znajdują się pod stałą obserwacją. Nagle przyszła jej do głowy niepokojąca myśl: a jeżeli dzieciak jest niebezpieczny? Cóż za pomysł! Przecież Hoskins nie zostawiłby jej tutaj samej, gdyby... Spróbowała roześmiać się ze swoich obaw, ale nie bardzo jej to wyszło. Przecież on ma zaledwie trzy albo cztery lata! Jednak z drugiej strony nie udało jej się obciąć mu długich i ostrych niczym szpony paznokci. Gdyby zaskoczył ją we śnie... Zaczęła szybciej oddychać. Może to głupie, ale... Wytężyła słuch i tym razem rzeczywiście coś usłyszała. Chłopczyk płakał. Nie krzyczał ze strachu, nie wrzeszczał, tylko po cichutku płakał, tak jak potrafi płakać tylko bardzo samotne dziecko. Edith Fellowes po raz pierwszy poczuła bolesne ukłucie w sercu. Biedactwo! Oczywiście, że to tylko dziecko. Jakie znaczenie ma kształt jego głowy? Dziecko osierocone w taki sposób, w jaki nigdy do tej pory to się nie zdarzyło. Nie tylko straciło matkę i ojca, ale zostało jedynym żyjącym przedstawicielem swojego gatunku! Wyrwano je z czasu, w którym się urodziło, i przeniesiono do zupełnie obcego świata. Zrobiło jej się go okropnie żal, a jednocześnie poczuła wyrzuty sumienia z powodu swojej gruboskórności. Wstała z łóżka, obciągnęła ukradkiem koszulę nocną (jutro koniecznie muszę przynieść podomkę! - przemknęło jej przez głowę) i weszła do sąsiedniego pokoju. - Hej, chłopczyku! - szepnęła. - Chłopczyku! Miała zamiar sięgnąć pod łóżko, ale przypomniała sobie ostre zęby dziecka i zmieniła zamiar. Włączyła nocną lampkę, po czym odsunęła łóżko. Biedna istotka kuliła się pod ścianą z kolanami przyciśniętymi do piersi, spoglądając na nią załzawionymi, nieufnymi oczami. W przyćmionym świetle nie był nawet aż tak bardzo brzydki. - Biedactwo... - szepnęła. Pogładziła go po głowie czując, jak najpierw napina wszystkie mięśnie, a potem stopniowo się odpręża. - Mogę cię jakoś pocieszyć? Usiadła obok niego na podłodze, a następnie zaczęła delikatnie głaskać go po policzku, karku i plecach, nucąc łagodną, spokojną melodię. Chłopiec podniósł głowę i wlepił wzrok w jej usta, jakby zastanawiając się, skąd biorą się te kojące odgłosy. Przysunęła się bliżej, zaczekała, aż położy jej głowę na ramieniu, potem zaś wsunęła drugie ramię pod skulone nogi i płynnym, łagodnym ruchem podniosła go z podłogi. Cały czas nucąc tę samą melodię kołysała go powoli, aż wreszcie szlochanie ucichło, a chłopiec zasnął. Bardzo ostrożnie, żeby go nie obudzić, przepchnęła łóżko z powrotem pod ścianę i położyła go na nim. Następnie przykryła dziecko kocem i przez chwilę przyglądała mu się w milczeniu. Pogrążone we śnie, wyglądało po prostu jak małe dziecko. To, że było takie brzydkie, nie miało żadnego znaczenia. Ruszyła na palcach w kierunku drzwi, ale nagle stanęła jak wryta. Co będzie, jeśli się obudzi? Wróciła, przez kilka sekund toczyła ze sobą beznadziejną walkę, po czym westchnęła i ułożyła się obok dziecka. Łóżko było na nią za małe. Leżała skulona w niewygodnej pozycji, czując się dość nieswojo bez baldachimu nad głową, ale potem chłopczyk wsunął swoją małą rączkę do jej dłoni i Edith nawet nie wiedziała, kiedy zapadła w sen. Obudziła się gwałtownie i niewiele brakowało, żeby zaczęła przeraźliwie krzyczeć, ale zdołała zapanować nad sobą, dzięki czemu wydała tylko zduszony jęk. Chłopiec wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczami. Trzeba było dłuższej chwili, żeby przypomniała sobie, skąd się tu wzięła; powoli i ostrożnie, by go nie przestraszyć, wyprostowała jedną nogę, opuściła ją na podłogę, a zaraz potem to samo uczyniła z drugą. Posłała groźne spojrzenie w górę, ku nie istniejącemu sufitowi, układając sobie w myśli krótką przemowę, jaką uraczy doktora Hoskinsa, kiedy spotka się z nim, by poinformować o tym, że odchodzi. Jednak w tej samej chwili chłopiec wyciągnął rękę, delikatnie dotknął palcami jej ust i coś powiedział. Odruchowo cofnęła się przed nim. Teraz, w blasku dnia, był wręcz przerażająco brzydki. Chłopiec ponownie przemówił, po czym dotknął swoich ust i wykonał gest, jakby coś z nich wyciągał. Panna Fellowes wreszcie domyśliła się, o co mu chodzi. - Chcesz, żebym ci zaśpiewała? - zapytała drżącym głosem. Nie odpowiedział, tylko nadal wpatrywał się w jej usta. Nieco fałszując ze zdenerwowania, zaczęła nucić tę samą melodię co minionego wieczoru, a wtedy chłopiec uśmiechnął się, począł kołysać się w przód i w tył, a z jego gardła wydobył się gulgoczący odgłos przypominający śmiech. Panna Fellowes westchnęła w duchu. Podobno za pomocą muzyki dawało się ujarzmić nawet najbardziej krwiożercze bestie, więc może... - Zaczekaj tutaj - powiedziała. - Ubiorę się, a potem przygotuję ci śniadanie. Wracam za minutę. Zwijała się jak w ukropie, cały czas pamiętając, że nad głową nie ma sufitu. Chłopiec siedział w łóżku. Za każdym razem, kiedy pojawiała się w jego polu widzenia, uśmiechała się do niego i machała ręką, aż za którymś razem on także jej pomachał. Była tym zachwycona. - Lubisz płatki owsiane na mleku? - zapytała. Przygotowanie tej niewyszukanej potrawy nie trwało długo. Kiedy śniadanie było gotowe, Edith skinęła na chłopca. Trudno powiedzieć, czy zrozumiał ten gest, czy po prostu zwabił go zapach, ale zszedł z łóżka. Usiłowała nauczyć go posługiwania się łyżką, ale on tylko cofał się ze strachem. (Nie szkodzi, pomyślała. Mamy czas). Udało się jednak przekonać go, żeby wziął talerz w obie ręce i podniósł do ust. Choć część owsianki znalazła się na stoliku i podłodze, większość jednak trafiła tam, gdzie powinna. Mleko tym razem nalała do szklanki. Chłopiec zapiszczał płaczliwie, kiedy przekonał się, że nie może sięgnąć językiem do środka. Wzięła go za rękę, ułożyła mu palce wokół szklanki i pomogła zbliżyć ją do ust. Zaowocowało to jeszcze większym nieporządkiem na stole i w okolicach, co na pannie Fellowes nie zrobiło wrażenia, zwłaszcza że większość mleka znalazła drogę do żołądka. Ku jej zaskoczeniu i uldze okazało się, że z toaletą nie ma żadnych problemów. Tym razem chłopiec w lot pojął, czego się od niego oczekuje. - Grzeczny chłopiec - pochwaliła go, głaszcząc po głowie, on zaś uśmiechnął się do niej, sprawiając jej tym ogromną radość. Kiedy się śmieje, wcale tak źle nie wygląda, pomyślała. Naprawdę. Nieco później zjawili się panowie z prasy. Robili zdjęcia przez otwarte drzwi, a ona trzymała chłopca w ramionach. Przywarł do niej kurczowo, potem nawet zaczął płakać, ale dopiero po dziesięciu minutach pozwolono jej zanieść go do sąsiedniego pokoju. Kiedy ponownie wyszła z domku dla lalek (po raz pierwszy od osiemnastu godzin), szybko zamknęła za sobą drzwi i obrzuciła dziennikarzy nieprzychylnym spojrzeniem. - Myślę, że wam wystarczy. Teraz długo nie będzie mógł się uspokoić. Idźcie już, proszę. - Jasne, jasne - odparł reporter z "Times-Heralda". - Czy to naprawdę neandertalczyk, czy tylko jakaś sztuczka? - Zapewniam pana, że nie ma mowy o żadnej sztuczce - rozległ się za plecami dziennikarzy głos Hoskinsa. - Dziecko jest autentycznym przedstawicielem gatunku Homo Neanderthalensis. - Czy to chłopiec, czy dziewczynka? - Chłopiec - odparła lakonicznie panna Fellowes. - Chłopiec-małpa - poprawił ją przedstawiciel "News". - Widzieliśmy chłopca-małpę. Jak on się zachowuje, siostro? - Dokładnie tak samo jak każdy mały chłopiec! - parsknęła pielęgniarka. - I nie ma nic wspólnego z małpą! Nazywa się... Timothy, Timmie, i zachowuje się zupełnie normalnie. Powiedziała "Timothy", gdyż akurat to imię przyszło jej pierwsze na myśl. - Timmie małpiszonek... - mruknął dziennikarz z "News" i świat poznał chłopca właśnie pod tym imieniem-przezwiskiem. - Doktorze, co zamierza pan z nim zrobić? - zapytał Hoskinsa wysłannik "Globe". Uczony wzruszył ramionami. - Założony cel osiągnąłem już w chwili, kiedy udało mi się go tutaj sprowadzić. Przypuszczam jednak, że antropolodzy i lekarze będą nim bardzo zainteresowani. Bądź co bądź, mamy do czynienia z istotą, którą tylko drobny krok dzieli od człowieczeństwa. Dzięki niemu moglibyśmy dowiedzieć się sporo o nas samych oraz o naszym pochodzeniu. - Jak długo będziecie go trzymać? - Dopóki będzie trzeba. Myślę, że dość długo. - Czy można wyprowadzić go na zewnątrz, żeby zrobić z nim program na żywo? - zainteresował się przedstawiciel "News". - Przykro mi, ale dziecko nie może opuszczać pola statycznego. - Co to właściwie jest pole statyczne? - Ach... - Przez twarz Hoskinsa przemknął jeden z jego przelotnych uśmiechów. - Musiałbym to bardzo długo wyjaśniać, panowie. W polu statycznym czas nie istnieje - to znaczy, taki czas, z jakim wszyscy mamy na co dzień do czynienia. Te pomieszczenia znajdują się we wnętrzu niewidocznego bąbla, który nie należy do naszego wszechświata. Tylko dzięki temu udało się wyrwać dziecko z przeszłości. - Zaraz, chwileczkę! - zaprotestował reporter "News". - Co pan nam tu wciska? Przecież siostra wchodzi i wychodzi, kiedy zechce! - Podobnie mógłby zrobić każdy z was - odparł Hoskins. - Poruszalibyście się wówczas równolegle do linii pola czasowego, dzięki czemu różnica natężenia energii byłaby minimalna. Jednak dziecko zostało wyrwane z odległej przeszłości i przemieszczało się w poprzek tych linii, nabierając ogromnego potencjału czasowego. Gdyby teraz nagle wkroczyło do naszego wszechświata, zwróciłoby całą tę energię, co doprowadziłoby prawdopodobnie do zniszczenia sieci energetycznej nie tylko w tym budynku, ale w całym Waszyngtonie. Nawet trawę i ziemię, która przybyła razem z nim, musimy przechowywać w specjalnych warunkach i pozbywać się ich stopniowo, z zachowaniem ogromnych środków ostrożności. Dziennikarze pilnie notowali wyjaśnienia Hoskinsa. Nie rozumieli z nich ani słowa i wiedzieli, że tak samo będzie z czytelnikami, ale wszystko brzmiało bardzo naukowo, a to było najważniejsze. - Czy dziś wieczorem weźmie pan udział w transmitowanej na żywo konferencji prasowej? - zapytał wysłannik "Times-Heralda". - Przypuszczam, że tak - odparł Hoskins i usatysfakcjonowani dziennikarze ruszyli w kierunku wyjścia. Panna Fellowes odprowadziła ich zatroskanym spojrzeniem. Z wyjaśnień Hoskinsa zrozumiała równie mało co oni, ale jedno nie ulegało dla niej wątpliwości: Timmie musiał pozostać więźniem bynajmniej nie ze względu na kaprys doktora. Nigdy nie będzie mógł wyjść poza pole statyczne. Biedne dziecko. Panna Fellowes nie obejrzała konferencji prasowej doktora Hoskinsa, mimo że audycja była transmitowana do każdego zakątka kuli ziemskiej, a nawet na Księżyc. Żadne fale nie mogły przedostać się przez niewidzialną granicę do trzypokojowego apartamentu, w którym mieszkała z chłopcem. Jednak nazajutrz z samego rana uczony pojawił się osobiście, zadowolony i rozpromieniony. - Jak poszła konferencja? - zapytała panna Fellowes. - Znakomicie. A jak miewa się... Timmie? - Całkiem nieźle - odparła, zadowolona, że użył imienia, które nadała chłopcu. - Chodź tu, Timmie! Ten miły pan nie zrobi ci krzywdy. Jednak Timmie pozostał w drugim pokoju. Tylko od czasu do czasu zza futryny wychylał się kosmyk jego zmierzwionych włosów i spoglądające badawczo oko. - Szczerze mówiąc, przystosowuje się w zdumiewającym tempie - dodała pielęgniarka. - Jest bardzo inteligentny. - Dziwi to panią? Zawahała się przez chwilę. - Chyba tak. Początkowo uważałam go za małpoluda albo coś w tym rodzaju. - Cóż, małpolud czy nie małpolud, ogromnie nam się przysłużył. Dzięki niemu trafiliśmy na pierwsze strony gazet. Udało nam się, panno Fellowes. Udało nam się! Był tak szczęśliwy, że musiał podzielić się z kimś swoją radością, nawet jeśli tym kimś miałaby być zwykła pielęgniarka. - Doprawdy? - mruknęła wiedząc, że nie oczekuje od niej nic więcej. - Przez dziesięć lat pracowaliśmy jak szaleni, zdobywając pieniądze wszędzie, gdzie tylko się dało - ciagnął z rękami wbitymi głęboko w kieszenie. - Postawiliśmy wszystko na jedną kartę. Proszę mi wierzyć, wiem, o czym mówię. Ten projekt pochłonął wszystkie fundusze, jakie udało nam się wybłagać, pożyczyć albo ukraść. Tak, niektóre ukradliśmy, bo były przeznaczone na inne badania, a my wykorzystaliśmy je bez pozwolenia. Gdyby eksperyment się nie powiódł, byłbym skończony. - Czy właśnie dlatego nie ma sufitów? - zapytała panna Fellowes. Hoskins z trudem otrząsnął się z zamyślenia. - Proszę? - Czy zabrakło pieniędzy na sufity? - Ach... Owszem, ale to nie był jedyny powód. W gruncie rzeczy nie mieliśmy pewności, jak będzie się zachowywał nasz neandertalczyk. Istniała możliwość, iż okaże się tak niebezpieczny, że trzeba będzie trzymać go z dala od ludzi jak zwierzę w klatce. - Ale teraz, kiedy wiadomo już, że tak nie jest, chyba można położyć sufity? - Oczywiście. Nie musimy oszczędzać, bo wszyscy sami wciskają nam pieniądze. Czyż to nie wspaniałe, panno Fellowes? Obdarzył ją szerokim uśmiechem, po czym odwrócił się i odszedł. Był tak szczęśliwy, że nawet jego plecy wydawały się uśmiechać. To nawet całkiem miły człowiek, pomyślała. Przez chwilę zastanawiała się, czy jest żonaty, ale zaraz potem skarciła się w duchu za niemądre myśli. Wraz z każdym mijającym miesiącem panna Fellowes czuła, że coraz bardziej staje się integralną częścią firmy "Pole Statyczne". Otrzymała własny gabinet z niewielką tabliczką z nazwiskiem na drzwiach, w pobliżu domku dla lalek, jak w dalszym ciągu nazywała kwaterę chłopca. Dostała też sporą podwyżkę. Nad domkiem dla lalek pojawił się sufit, jego wyposażenie zaś wyraźnie się wzbogaciło. Urządzono drugą łazienkę, mimo że Edith dysponowała teraz także własnym mieszkaniem na terenie Instytutu i często wracała tam na noc. Łączność między mieszkaniem a domkiem zapewniał interkom, którym Timmie bardzo szybko nauczył się posługiwać. Panna Fellowes z kolei szybko przyzwyczajała się do dziecka. Po jakimś czasie przestała nawet zauważać jego brzydotę. Pewnego dnia przyłapała się na tym, że obserwując na ulicy zwyczajne dziecko dziwi się, czemu ma takie wypukłe czoło i wystającą brodę. Przywykła także - i to chyba było najprzyjemniejsze ze wszystkiego - do odwiedzin doktora Hoskinsa. Nie ulegało wątpliwości, że uczony traktuje je jako okazję do oderwania się choć na chwilę od licznych obowiązków oraz że w szczególny sposób interesuje się losem dziecka, które pomogło mu osiągnąć tak wysoką pozycję. (Udało jej się sporo o nim dowiedzieć. Wynalazł metodę analizowania odbić strumienia mezonowego przenikającego w przeszłość; wynalazł metodę tworzenia pola statycznego; jego chłód był tylko próbą ukrycia życzliwej ludziom natury; tak, był żonaty). Nie mogła natomiast przyzwyczaić się do tego, że sama uczestniczy w eksperymencie naukowym. Czuła się osobiście zaangażowana do tego stopnia, że często ostro sprzeciwiała się lekarzom. Pewnego razu Hoskins zastał ją tak rozwścieczoną, jak nigdy do tej pory. Nie mieli prawa! I co z tego, że jest neandertalczykiem? Ale nie zwierzęciem! Ogarnięta furią wpatrywała się w otwarte drzwi, przez które wyszli. Chłopiec pochlipywał cichutko. Dopiero po dłuższej chwili zauważyła stojącego przed drzwiami Hoskinsa. - Mogę wejść? - zapytał. Skinęła głową, po czym pospieszyła do chłopca, który natychmiast przywarł do niej kurczowo, obejmując jej nogę rękami i cienkimi, pałąkowato wygiętymi nóżkami. - Nie wydaje się zbyt szczęśliwy - zauważył poważnie Hoskins. - Wcale mu się nie dziwię - odparła panna Fellowes. - Codziennie pobierają mu krew i męczą różnymi badaniami, a w dodatku trzymają na diecie, którą ja wahałabym się przepisać nawet psu. - Chyba zdaje sobie pani sprawę, że nie mogliby przeprowadzić tych badań na ludziach. - Nie powinni też przeprowadzać ich na chłopcu, doktorze. Sam mi pan powiedział, że to dzięki niemu odniósł pan tak wielki sukces. Jeżeli czuje pan jakąkolwiek wdzięczność, musi pan sprawić, żeby zostawili go w spokoju przynajmniej do czasu, kiedy trochę dorośnie i zacznie więcej rozumieć. Po każdym seansie ma kłopoty z zaśnięciem, a kiedy już zaśnie, krzyczy przez sen, bo dręczą go koszmary. Ostrzegam pana, że więcej ich tu nie wpuszczę! Dopiero teraz uświadomiła sobie, że już nie mówi, tylko krzyczy. Z trudem zapanowała nad wzburzeniem i obniżyła głos. - Wiem, że to neandertalczyk, ale wiem też, że nie powinniśmy traktować ich lekceważąco. Sporo o nich czytałam. Stworzyli własną kulturę. Zawdzięczamy im wiele wynalazków, z których korzystamy do tej pory: na przykład koło i różne techniki obróbki kamienia. To oni udomowili zwierzęta. Stworzyli nawet zalążek kultury. Grzebali swoich zmarłych wraz z dobytkiem, z czego wynika, że wierzyli w życie pozagrobowe. Należy przypuszczać, że to właśnie oni stworzyli pierwszą religię. Czy w związku z tym dziecku nie należy się odrobina ludzkiego szacunku? Delikatnie poklepała chłopca i zaprowadziła go do jego pokoju. Kiedy otworzyła drzwi, Hoskins nie mógł powstrzymać uśmiechu na widok mnóstwa zabawek. - To wszystko, co ten biedak posiada - powiedziała panna Fellowes takim tonem, jakby próbowała się usprawiedliwić. - Zasłużył sobie na te zabawki, pozwalając się codziennie dręczyć. - Nie mam nic przeciwko temu - zapewnił ją pośpiesznie uczony. - Pomyślałem sobie tylko, jak bardzo zmieniła się pani od tego pierwszego dnia, kiedy mało nie rozszarpała mnie pani za to, że kazałem jej zajmować się neandertalczykiem. - Przypuszczam, że wtedy... - zaczęła panna Fellowes, ale urwała w pół zdania. Hoskins szybko zmienił temat. - Jak pani myśli, ile on może mieć lat? - Trudno powiedzieć, bo przecież nie wiemy, w jakim tempie rozwijali się neandertalczycy. Sądząc po wzroście, dałabym mu jakieś trzy lata, ale oni byli z natury drobniejszej budowy, a on w dodatku chyba nie rośnie, bo dają mu jakieś paskudztwa. Z kolei, jeżeli wziąć pod uwagę, jak szybko uczy się mówić... Powiedziałabym, że ma dobrze ponad cztery lata. - Naprawdę? W raportach nie znalazłem ani słowa na temat nauki mówienia. - Bo on rozmawia tylko ze mną. Potwornie boi się innych ludzi i właściwie trudno mu się dziwić. Potrafi jednak poprosić o coś do jedzenia, dać wyraz swoim potrzebom, a przede wszystkim rozumie wszystko, co się mówi do niego. - Przez cały czas obserwowała uważnie doktora, zastanawiając się, jak przyjmie to, co za chwilę usłyszy. - Niestety, jego rozwój w niedługim czasie może ulec zahamowaniu. - Dlaczego? - Każde dziecko potrzebuje bodźców, on zaś żyje w odosobnieniu. Robię, co mogę, ale przecież nie przebywam z nim przez cały czas, a poza tym i tak nie dałabym rady. On potrzebuje rówieśnika, z którym mógłby się bawić. Hoskins powoli skinął głową. - A tymczasem jest sam jak palec. Biedny dzieciak. Panna Fellowes natychmiast poczuła przypływ sympatii do doktora. - Pan też go lubi, prawda? Miło było wiedzieć, że ktoś myśli podobnie jak ona. - Naturalnie - odparł uczony. Edith dostrzegła w jego oczach ogromne znużenie. Natychmiast powiedziała z autentyczną troską w głosie: - Wygląda pan na bardzo zmęczonego, doktorze Hoskins. - Naprawdę? Cóż, w takim razie będę musiał dołożyć starań, żeby nie dało się tego tak łatwo zauważyć. - Przypuszczam, że to z powodu mnóstwa zajęć, jakie wiążą się z zarządzaniem firmą? - Słusznie pani przypuszcza. Jestem ogromnie zajęty, ale za to mamy znakomite wyniki. Widziała pani najnowsze wskaźniki? - Niestety, nie... Broń Boże, nie dlatego, żeby mnie to nie interesowało, ale ja też byłam ostatnio bardzo zajęta. - Ale teraz pani nie jest - powiedział niespodziewanie dla samego siebie. - Przyjdę po panią jutro o jedenastej i osobiście oprowadzę po całym terenie. Co pani na to? Obdarzyła go uśmiechem. - Z przyjemnością. On także się uśmiechnął, skinął głową i wyszedł. Przez resztę dnia panna Fellowes cichutko nuciła wesołe melodie. Wiedziała, że nie powinna tak myśleć - cóż to za głupota! - ale czuła się prawie tak, jakby umówiła się na randkę. Doktor Hoskins, uśmiechnięty i szarmancki, zjawił się punktualnie co do minuty. Panna Fellowes zamiast białego fartucha założyła sukienkę - niezwykle skromną, ma się rozumieć - ale, prawdę mówiąc, już od wielu lat nie czuła się tak kobieco. Powiedział jej, że pięknie wygląda, a ona podziękowała za komplement. Znakomity wstęp, przemknęło jej przez głowę. A zaraz potem: jeśli wstęp, to do czego? Odegnała od siebie te myśli i poszła pożegnać się z chłopcem oraz obiecać mu, że niedługo do niego wróci. Hoskins zaprowadził ją do nowego skrzydła budynku, gdzie nigdy do tej pory nie była. Wciąż jeszcze czuć tam było zapach świeżości, a dobiegające z oddali odgłosy świadczyły o tym, że rozbudowa trwa w dalszym ciągu. - Oto nasze najcenniejsze okazy, przedstawiciele świata zwierzęcego - powiedział uczony. Rozległą przestrzeń podzielono na mnóstwo małych pomieszczeń, w każdym działało inne pole statyczne. Zajrzała przez szybę do jednego z nich. W pierwszej chwili pomyślała, że widzi jakiegoś pokrytego łuskami, ogoniastego kurczaka. Biegał na dwóch cienkich nogach, miał delikatną ptasią głowę zwieńczoną kościaną naroślą przypominającą nieco grzebień koguta i bez przerwy rozglądał się na wszystkie strony, to zaciskając, to znów prostując palce, którymi były zakończone krótkie przednie kończyny. - To nasz dinozaur - poinformował ją Hoskins. - Mamy go już od kilku miesięcy. - Dinozaur? - A co, spodziewała się pani czegoś większego? Uśmiechnęła się. - Raczej tak, chociaż oczywiście wiem, że zdarzały się też małe. - I właśnie na takim nam zależało, proszę mi wierzyć. Zwykle kręci się dokoła niego mnóstwo specjalistów, ale teraz chyba mają wolne. Dokonali już kilku interesujących odkryć. Między innymi okazało się, że wcale nie jest zupełnie zmiennocieplny, gdyż dysponuje prymitywnym sposobem utrzymywania temperatury ciała na wyższym poziomie niż temperatura otoczenia. Niestety, to samiec. Przez cały czas staramy się zdobyć samicę tego samego gatunku, ale jak na razie bez powodzenia. - A po co wam samica? Hoskins zmierzył ją szybkim spojrzeniem. - Żebyśmy mogli uzyskać zapłodnione jaja, a być może nawet wyhodować młode dinozaury. - Tak, oczywiście... Przeszli do działu trylobitów. - To profesor Dwayne z Uniwersytetu Waszyngtońskiego. Jest chemikiem nuklearnym. O ile sobie przypominam, zajmuje się mierzeniem zawartości poszczególnych izotopów tlenu w wodzie. - Po co? - Woda, którą pani widzi, liczy sobie co najmniej pół miliarda lat. Dzięki tej metodzie można ustalić temperaturę, jaką miał wówczas ocean. Profesor nie zwraca najmniejszej uwagi na trylobity, natomiast pozostali badają je prawie bez przerwy. Mają sporo szczęścia, bo potrzebują do tego tylko skalpeli i mikroskopów, natomiast Dwayne za każdym razem musi od nowa montować spektrograf. - Dlaczego? Czy nie mógłby... - Nie. On także nie może niczego wynosić z tego pomieszczenia. Edith dostrzegła wiele okazów prehistorycznych roślin i skał. Nad każdym pochylał się jakiś uczony. Pomieszczenie przypominało trochę muzeum, ale takie muzeum, które nagle ożyło, by pełnić funkcję kipiącego życiem ośrodka naukowego. - Czy pan musi to wszystko nadzorować, doktorze? - Tylko pośrednio, panno Fellowes. Dzięki Bogu mam podwładnych. Mnie osobiście interesuje wyłącznie teoria związana z tym zagadnieniem: natura czasu, sposoby mezonowej detekcji intertemporalnej i tak dalej. Wszystko, co pani widzi, oddałbym bez wahania za metodę wykrywania obiektów położonych w odległości mniejszej niż dziesięć tysięcy lat od nas. Gdyby udało nam się przeniknąć w czasy historyczne... Przerwał, gdyż przy jednym z położonych nieco dalej pomieszczeń wybuchło jakieś zamieszanie. Dobiegał stamtąd czyjś piskliwy, podniesiony głos. Hoskins zmarszczył brwi. - Przepraszam na chwilę - powiedział, po czym ruszył w tamtą stronę. Panna Fellowes prawie biegła, żeby dotrzymać mu kroku. - Naprawdę nie jest pan w stanie zrozumieć, że już tylko krok dzieli mnie od zakończenia bardzo ważnego eksperymentu? - pytał podniesionym głosem czerwony na twarzy mężczyzna o rzadkiej siwej bródce. Technik w kombinezonie z monogramem PS na piersi (Pole Statyczne), odwrócił się w kierunku nadchodzącego Hoskinsa. - Doktorze, na samym początku ustaliliśmy z profesorem Ademewskim, że okaz będzie mógł zostać tu najwyżej dwa tygodnie... - Skąd miałem wtedy wiedzieć, ile czasu będę potrzebował na badania? - przerwał mu Ademewski. - Przecież nie jestem jasnowidzem! - Ale chyba rozumie pan, profesorze, że dysponujemy ograniczoną przestrzenią, w związku z czym musimy dokonywać okresowej wymiany okazów - odparł Hoskins. - Ten kawałek chalkopirytu musi wrócić tam, skąd przybył. - W takim razie, dlaczego nie mogę go zabrać, żeby spokojnie dokończyć badania? - Dobrze wie pan, dlaczego. - Taki mały kawałek chalkopirytu! Wątpię, żeby ważył więcej niż pięć kilogramów. - Nie możemy sobie pozwolić na stratę energii! - odburknął Hoskins. - A pan doskonale zdaje sobie z tego sprawę. - Chodzi o to, doktorze Hoskins, że on próbował przemycić ten kamień i niewiele brakowało, a zlikwidowałbym pole statyczne wtedy, kiedy on był w środku - powiedział technik. Zapadła głęboka cisza. Hoskins ponownie spojrzał na siwobrodego uczonego. - Czy to prawda, profesorze? - zapytał oficjalnym tonem. Ademewski odchrząknął z zakłopotaniem. - Nie widziałem nic złego w tym, że... Hoskins nie czekał na ciąg dalszy, tylko wyciagnął rękę i szarpnął za uchwyt wystający ze ściany pomieszczenia, w którym leżał okaz będacy przedmiotem sporu. Panna Fellowes właśnie spoglądała przez szybę na niepozorny kamień, kiedy nagle przez jego chropawą powierzchnię przebiegło lekkie drżenie i kamień zniknął. Pokoik był pusty. - Profesorze, od tej pory ma pan całkowity zakaz wstępu na teren Instytutu - powiedział Hoskins. - Zaraz, chwileczkę... - Bardzo mi przykro. Naruszył pan jeden z naszych najważniejszych przepisów. - Odwołam się do Międzynarodowego Stowarzyszenia... - Proszę się odwoływać, do kogo pan zechce. Przekona się pan, że w tych sprawach nie uginam się pod żadnym naciskiem. Odwrócił się plecami do protestującego rozpaczliwie profesora. Kiedy spojrzał na pannę Fellowes, był jeszcze blady z gniewu. - Czy zechciałaby pani towarzyszyć mi podczas lunchu? Zaprowadził ją do części kafeterii wydzielonej dla pracowników administracji. Ze swobodą odpowiadał na pozdrowienia i przedstawiał pannę Fellowes, mimo że ona czuła się bardzo nieswojo. Co oni sobie o mnie pomyślą? - zastanawiała się rozpaczliwie i ze wszystkich sił starała się sprawiać wrażenie, że jest tu służbowo. - Często ma pan takie kłopoty, doktorze? - zapytała. Wzięła widelec do ręki i zaczęła jeść. - Nie - odparł bez wahania. - Coś takiego zdarzyło się po raz pierwszy. Naturalnie bez przerwy muszę przypominać ludziom, żeby nie wynosili niczego poza pole, ale do tej pory nikt nie próbował tego robić. - Pamiętam, że kiedyś mówił pan coś o ogromnej ilości energii, jaką by to kosztowało. - Zgadza się. Rzecz jasna, musieliśmy liczyć się z takim ryzykiem. Zawsze może zdarzyć się jakiś nieprzewidziany wypadek i dlatego przygotowaliśmy zapasowe źródła energii, które uruchomią się automatycznie natychmiast, jak tylko cokolwiek przekroczy granicę pola statycznego. Chcemy jednak uniknąć sytuacji, kiedy w ciągu pół sekundy zostanie unicestwiony zapas energii, który wystarczyłby nam na pół roku, bo wiązałoby się to z ogromnymi kosztami i opóźnieniami w realizacji naszych programów badawczych. Poza tym, proszę sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby technik wyłączył pole wówczas, kiedy wewnątrz znajdował się profesor Ademewski! - Właśnie, co by się wtedy stało? - Przeprowadzaliśmy już takie eksperymenty z obiektami nieożywionymi oraz myszami - i jedne, i drugie znikały bez śladu. Przypuszczalnie przeniosły się w przeszłość, pociagnięte, że tak powiem, przez przedmiot, który wracał do swojego czasu. Ze względu na to zjawisko wszystko, co znajduje się w polu, a ma pozostać w naszym czasie, musi być specjalnie zakotwiczone, co bardzo komplikuje procedurę. Profesor jednak nie byłby zakotwiczony, w związku z czym znalazłby się w pliocenie, dokładnie dwa tygodnie od chwili, kiedy zabraliśmy stamtąd próbkę skały. - To okropne! - Skoro okazał się takim głupcem, to dostałby tylko to, na co sobie zasłużył. Proszę jednak pomysleć, jakie wrażenie na opinii publicznej wywarłaby ta wiadomość! Natychmiast wstrzymano by nam fundusze, o, tak! Pstryknął palcami i z ponurą miną zaczął grzebać widelcem w talerzu. - A nie mógłby pan ściągnąć go z powrotem? - zapytała Edith. - W ten sam sposób, w jaki za pierwszym razem sprowadził pan próbkę skały? - Nie, ponieważ zaraz po tym, jak obiekt trafia z powrotem na swoje miejsce, urządzenie ulega samoczynnemu rozkalibrowaniu - chyba że ktoś wcześniej zablokowałby celownik, a nic takiego przecież nie miało miejsca. Nigdy tego nie robimy. Po to, żeby odnaleźć profesora, trzeba by powtórnie ustawić te same koordynaty, a to jest mniej więcej tak samołatwe jak próba złowienia w oceanie jednej, upatrzonej ryby. Mój Boże, kiedy pomyślę o tych wszystkich zabezpieczeniach, jakich nie żałowaliśmy, żeby uchronić się przed podobnymi wypadkami... Każde pole ma własny wyłącznik, który można uruchomić pociągnięciem za uchwyt umieszczony poza jego obszarem. Szarpnięcie musi być dość silne, dzięki czemu prawie nie istnieje możliwość, żeby ktoś zrobił to przypadkiem. - Czy takie przekładanie rzeczy w czasie nie zmienia biegu historii? Uczony wzruszył ramionami. - Teoretycznie - tak, praktycznie - nie. Z pola statycznego przenikają do teraźniejszości cząsteczki powietrza, bakterie i kurz. Około 10 procent energii, którą zużywamy, idzie na wyrównywanie właśnie takich mikrostrat. Poruszanie dużych przedmiotów powoduje oczywiście pewne zmiany, ale ich efekty są krótkotrwałe. Weźmy na przykład ten kamień z pliocenu: nie było go tam przez dwa tygodnie, w związku z czym być może zginął jakiś owad, który znalazłby pod nim schronienie. Śmierć owada może wywołać cały łańcuch innych wydarzeń, ale nasze obliczenia wskazują, że ich wpływ szybko zanika, aż wreszcie wszystko wraca do normalnego stanu. - Czyli rzeczywistość leczy swoje rany? - Można tak powiedzieć. Naturalnie, zniknięcie człowieka albo pojawienie się dodatkowego spowoduje znacznie większą szkodę. Jeżeli jest to zwyczajny człowiek, rzeczywistość poradzi sobie nawet z takim uszkodzeniem. Codziennie dostajemy dziesiątki listów od ludzi, którzy proszą nas, żebyśmy sprowadzili z przeszłości Abrahama Lincolna, Mahometa albo Lenina. Tego, rzecz jasna, nie można zrobić. Nawet jeśli założymy, że uda nam się ich odnaleźć, to zmiany, jakie byśmy spowodowali, byłyby za duże, żeby zupełnie zniknąć. - A Timmie? - Och, z nim nie ma żadnego problemu. Rzeczywistość da sobie radę, tylko że... - Umilkł na chwilę i zerknął spod oka na pannę Fellowes, po czym szybko zmienił temat. - Nieważne. Wczoraj wspominała pani, że chłopcu przydałoby się towarzystwo? - Tak. - Edith uśmiechnęła się z zadowoleniem. - Wydawało mi się, że nie zwrócił pan na to uwagi. - Oczywiście, że zwróciłem. Ja też bardzo lubię tego dzieciaka i między innymi dlatego chciałem wyjaśnić pani kilka spraw. Teraz, kiedy już to zrobiłem, chyba zdaje sobie pani sprawę, dlaczego nie możemy sprowadzić mu kolegi? - A nie możecie?... Po dobrym nastroju panny Fellowes nie pozostało nawet wspomnienie. - Przecież tłumaczyłem pani: musielibyśmy mieć ogromne, wręcz nieprawdopodobne szczęście, żeby znaleźć jeszcze jednego neandertalczyka w jego wieku, a nawet gdyby nam się to udało, to i tak nie podjęlibyśmy ryzyka, jakie wiąże się z obecnością dwóch przeniesionych z przeszłości istot ludzkich w jednym polu statycznym. Panna Fellowes energicznym ruchem odłożyła widelec. - Doktorze Hoskins, pan mnie nie zrozumiał. Nie chcę prosić pana o to, żeby sprowadził pan jeszcze jednego neandertalczyka. Wiem, że to niemozliwe. Nie widzę natomiast nic niemożliwego w tym, żeby przyprowadzić tu jakieś dziecko. Hoskins wytrzeszczył na nią oczy. - Ludzkie dziecko? - Po prostu dziecko - odparła Edith lodowatym tonem. - Timmie też jest człowiekiem. - Nigdy w życiu nie odważyłbym się na coś takiego! - Dlaczego? Czy to zły pomysł? Wyciągnął pan to dziecko z czasu, w którym żyło, i uczynił pan z niego więźnia. Czy nie powinien mu pan tego jakoś wynagrodzić? Jeśli na tym świecie żyje ktoś, kto pod każdym względem, z wyjątkiem biologicznego, jest ojcem tego chłopca, to tym kimś jest właśnie pan, doktorze Hoskins! Hoskins wstał od stolika. - Jego ojcem? Panno Fellowes, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, to pozwoli pani, że ją odprowadzę. Minęło sporo czasu, zanim ponownie go zobaczyła, jeśli nie liczyć kilku razy, gdy mignął jej w korytarzu. Chwilami było jej przykro z tego powodu, ale kiedy indziej, gdy Timmie przytulał się do niej mocniej niż zwykle albo gdy godzinami stał w milczeniu z nosem przyklejonym do szyby, ogarniała ją wściekłość. Co za głupiec! - myślała wtedy. Z każdym dniem chłopiec mówił coraz więcej i lepiej, choć nie mógł pozbyć się pewnych wad artykulacyjnych. Kiedy był podekscytowany, zdarzało mu się wracać do mlaskania i popiskiwania, ale takie przypadki zdarzały się coraz rzadziej. Z pewnością szybko zapominał już o tym, co było przed jego zjawieniem się w polu statycznym. Wspomnienia powracały tylko we snach. W miarę jak dorastał, lekarze tracili nim zainteresowanie, coraz wiekszą ciekawość przejawiali natomiast psychologowie. Edith odnosiła czasem wrażenie, że tych nowych intruzów nie lubi jeszcze bardziej niż poprzednich. Zniknęły zastrzyki, kroplówki i specjalna dieta, pojawiły się natomiast przeszkody, które Timmie musiał pokonać, aby dostać się do jedzenia i picia. Podnosił zapadki, przesuwał pręty, pociągał za sznurki. Kiedy popełniał błąd, otrzymywał słabe uderzenie prądem elektrycznym i wybuchał płaczem. Nie chciała zwracać się do Hoskinsa, gdyż za każdym razem, kiedy o nim pomyślała, widziała wyraz jego twarzy, kiedy zerwał się od stolika w kafeterii. Cóż za głupi człowiek! - myślała, czując, że ma dziwnie wilgotne oczy. A potem, pewnego dnia, niespodziewanie usłyszała jego głos. - Panno Fellowes! Z lodowatą miną wyszła z domku dla lalek i chciała już przygładzić fartuch, kiedy nagle dostrzegła ze zdziwieniem szczupłą, niezbyt wysoką kobietę o bladej cerze. Sprawiała wrażenie bardzo delikatnej. Jej spódnicy trzymało się kurczowo mniej więcej czteroletnie dziecko o okrągłej twarzy i dużych oczach. - Kochanie, to jest panna Fellowes, pielęgniarka opiekująca się chłopcem - powiedział Hoskins. - Panno Fellowes, to moja żona. (Jego żona? Edith wyobrażała ją sobie zupełnie inaczej. Chociaż, z drugiej strony, czemu nie? Taki człowiek jak on potrzebował mieć za tło kobietę słabą, żeby samemu jeszcze bardziej błyszczeć. Skoro mu z tym dobrze...) Zmusiła się, żeby wyciagnąć rękę. - Dzień dobry, pani Hoskins. Czy to państwa chłopczyk? (To dopiero była niespodzianka. Czasem myślała o Hoskinsie jako o czyimś mężu, ale nigdy nie wyobrażała go sobie w roli ojca, z wyjątkiem... Nagle poczuła na sobie jego ciężkie spojrzenie i zarumieniła się). - Tak, to nasz chłopiec - odparł Hoskins. - Nazywa się Jerry. Jerry, przywitaj się z panną Fellowes. (Czy jej się tylko wydawało, czy podkreślił słowo "to"? To jest mój syn, ale nie tamten...) Jerry schował się jeszcze głębiej w fałdy spódnicy i wymamrotał "dzień dobry". Pani Hoskins spoglądała nad ramieniem panny Fellowes w otwarte drzwi domku dla lalek, jakby czegoś tam szukała. - Wejdźmy do środka - zaproponował uczony. - Chodź, kochanie. Przez chwilę poczujesz się trochę dziwnie, ale to szybko minie. - Czy Jerry pójdzie z nami? - zapytała Edith. - Oczywiście. Będzie bawił się z chłopcem. Przecież sama pani powiedziała, że Timmie potrzebuje towarzysza zabaw. A może już pani zapomniała? Popatrzyła na niego ze zdumieniem. - Ale... pańskie dziecko? - A czyje miałoby być? Chyba nie ma pani nic przeciwko temu? Chodźmy już. Pani Hoskins z wyraźnym wysiłkiem wzięła Jerry'ego na ręce i niezbyt pewnie przekroczyła próg pomieszczenia. - Czy to stworzenie jest tutaj? - zapytała cicho. - Timmie, przyjdź do nas! - zawołała panna Fellowes. Timmie wyjrzał ostrożnie z drugiego pokoju i utkwił spojrzenie w chłopcu, który przyszedł go odwiedzić. Pani Hoskins wyraźnie zesztywniała. - Geraldzie, czy jesteś pewien, że Jerry'emu nic się nie stanie? - Jeżeli chodzi pani o to, czy Timmie nie zrobi mu krzywdy, to oczywiście, że nie - odparła panna Fellowes, zanim doktor zdążył otworzyć usta. - Jest bardzo grzecznym, małym chłopcem. - Ale to dzi... dzikus! Te artykuły o chłopcu-małpce! - Nie jest dzikusem - stwierdziła Edith najbardziej stanowczym tonem, na jaki mogła się zdobyć. - Jest równie spokojny i rozsądny jak każdy pięciolatek. Bardzo się cieszę, że zgodziła się pani przyprowadzić swojego syna, żeby bawił się z chłopcem. Naprawdę nie powinna się pani niczego obawiać. - Wcale nie jestem pewna, czy się zgodziłam! - Kochanie, już rozmawialiśmy na ten temat - wtrącił się Hoskins. - Nie zaczynajmy wszystkiego od początku. Postaw Jerry'ego na podłodze. Pani Hoskins zrobiła to, a synek natychmiast przywarł do jej spódnicy, wpatrując się w parę błyszczących oczu, które przyglądały mu się z sąsiedniego pomieszczenia. - Chodź tu, Timmie - powiedziała panna Fellowes. - Nie bój się. Timmie powoli wszedł do pokoju. Hoskins nachylił się, by wyplątać palce Jerry'ego z matczynej spódnicy, po czym delikatnie dotknął ramienia żony. - Cofnij się, kochanie. Niech dzieciaki same dają sobie radę. Chłopcy przyglądali się sobie nieufnie. Jerry, chociaż młodszy, był co najmniej o dwa centymetry wyższy; przy tym wyprostowanym, proporcjonalnie zbudowanym dziecku Timmie wydał się nagle pannie Fellowes niemal równie odrażający co pierwszego dnia. Poczuła, że zbiera się jej na płacz. Pierwszy odezwał się neandertalczyk. - Jak masz na imię? Zaraz potem gwałtownie wysunął głowę do przodu, jakby chciał z bliska przypatrzeć się twarzy drugiego chłopca. Wystraszony Jerry odepchnął go tak silnie, że Timmie potoczył się po podłodze. Obaj chłopcy wybuchnęli płaczem, pani Hoskins czym prędzej chwyciła swoje dziecko w objęcia, a panna Fellowes, tłumiąc gniew, zajęła się pocieszaniem Timmie'ego. - Oni się instynktownie nie lubią - stwierdziła pani Hoskins. - Dokładnie tak samo, jak początkowo nie lubią się wszystkie dzieci - odparł jej mąż. - Postaw Jerry'ego i pozwól mu oswoić się z sytuacją. Chyba będzie lepiej, jeśli sobie pójdziemy. Panna Fellowes przyprowadzi mi go później do biura. Następna godzina upłynęła w napiętej atmosferze. Jerry płakał i krzyczał, że chce do mamy, próbował bić pannę Fellowes, aż wreszcie dał udobruchać się lizakiem. Timmy ssał swojego lizaka w drugim kącie. Dopiero po kilkudziesięciu minutach chłopcy zaczęli bawić się klockami, choć nadal trzymali się z dala od siebie. Kiedy odprowadziła Jerry'ego do gabinetu Hoskinsa, niewiele brakowało, a rozpłakałaby się z wdzięczności. Wyświechtane formułki, które przychodziły jej do głowy, nie miały nic wspólnego z jej prawdziwymi uczuciami. A może nie wybaczył jej jeszcze, że oskarżyła go o to, że jest okrutnym ojcem? Być może przyprowadził synka po to, aby udowodnić samemu sobie, że potrafi troszczyć się o Timmie'go jak dobry ojciec, mimo że wcale nim nie jest? - Dziękuję panu - wykrztusiła wreszcie. - Bardzo panu dziękuję. Jerry zaczął regularnie odwiedzać Timmy'ego. Przychodził dwa razy w tygodniu, najpierw na godzinę, potem na dwie. Wkrótce dzieci oswoiły się ze soba, nauczyły swoich imion i zaczęły się wspólnie bawić. Mimo wdzięczności, jaką w dalszym ciągu odczuwała, panna Fellowes przekonała się, że nie lubi Jerry'ego. Był większy, silniejszy i bardziej zaradny, w związku z czym błyskawicznie zdominował słabszego kolegę. A jednak Timmie z coraz większą niecierpliwością oczekiwał jego wizyt. To jedyna radość, na jaką mu pozwolono, myślała. Pewnego dnia, kiedy obserwowała bawiących się chłopców, przemknęła jej przez głowę inna myśl: oto dwoje dzieci Hoskinsa - jedno urodzone przez jego żonę, drugie przez pole statyczne. A tymczasem ona... Mój Boże! - wykrzyknęła bezgłośnie, zasłaniając twarz rękami. Jestem zazdrosna! - Panno Fellowes - (bardzo uważała, żeby nigdy nie pozwolić mu zwracać się inaczej) - kiedy pójdę do szkoły? Spojrzała w dół, na wpatrzone w nią błyszczące, brązowe oczy i przygładziła gęste, zmierzwione włosy chłopca. Były nierówno przycięte, gdyż Timmie nie umiał usiedzieć spokojnie, kiedy go strzygła, ona zaś nie chciała skorzystać z usług fachowej pomocy. Nieporadnie wymodelowana fryzura częściowo kryła spłaszczone czoło i zdeformowany tył czaszki. - Gdzie usłyszałeś o szkole? - Jerry chodzi do szkoły. To znaczy, do przed... przedszkola. - Musiał się bardzo skupić, żeby wymówić poprawnie to słowo. - On w ogóle chodzi w różne miejsca. Na zewnątrz. Kiedy i ja wyjdę na zewnątrz, panno Fellowes? Znowu poczuła bolesne ukłucie w sercu. Cóż, to było nie do uniknięcia: Timmie będzie dowiadywał się coraz więcej o świecie, którego nigdy nie zdoła osobiście poznać. - A co ty byś robił w tym przedszkolu, jeśli można wiedzieć? - zapytała z udawaną wesołością. - Jerry mówi, że oni tam grają w różne gry i oglądają filmy. I jest tam dużo dzieci. O, tak dużo! - oznajmił triumfalnie, podnosząc obie rączki z wyprostowanymi palcami. - Też chciałbyś oglądać filmy? - zapytała panna Fellowes. - Mogę ci je przynieść. Bardzo ładne. I taśmy z muzyką, jeśli chcesz. To go trochę pocieszyło. Pod nieobecność Jerry'ego oglądał filmy, a panna Fellowes godzinami czytała mu książki. Nawet najprostsza historyjka wymagała mnóstwa dodatkowych wyjaśnień, gdyż opowiadała o rzeczach i sprawach, których nie sposób było ogarnąć z perspektywy trzech niewielkich pokoi. Timmie coraz szybciej poznawał zewnętrzny świat i coraz częściej o nim śnił. Sny były bardzo podobne do siebie. Nieporadnie starał się opowiedzieć o nich pannie Fellowes. W snach znajdował się na wielkiej, otwartej przestrzeni, wypełnionej dziećmi oraz mnóstwem nie dających się opisać przedmiotów, stanowiących połączenie nowo nabytych wyobrażeń ze wspomnieniami z czasów, kiedy żył wśród neandertalczyków. Jednak zarówno dzieci, jak i te na wpół ożywione przedmioty nie zwracały na niego najmniejszej uwagi. Choć wśród nich, był cały czas zupełnie sam i za każdym razem budził się z płaczem. Panna Fellowes próbowała zbywać żartami jego opowieści, ale zdarzały się noce, kiedy i jej poduszka była mokra od łez. Pewnego dnia, kiedy czytała na głos książkę, Timmie wsunął rękę pod jej brodę i podniósł ją delikatnie, tak że musiała spojrzeć mu prosto w oczy. - Jak pani to robi? - zapytał. - Widzisz te znaczki? To one mówią mi, co mam powiedzieć. Z tych znaczków składają się słowa. Długo przyglądał się im w skupieniu, a potem wyjął jej książkę z rąk. - Niektóre są takie same - zauważył. Roześmiała się, zachwycona jego spostrzegawczością. - Masz rację. Pokazać ci, co które z nich znaczą? - Aha. To będzie dobra zabawa. Nigdy wcześniej nie przyszło jej do głowy, że Timmie może nauczyć się czytać. Tymczasem zaledwie kilka tygodni potem usiadł jej na kolanach i samodzielnie zaczął czytać książkę. Dopiero po dłuższej chwili w pełni zdała sobie sprawę z tego, co się stało. Przerwała mu, zdjęła go sobie z kolan i wstała z fotela. - Zaczekaj chwilę, Timmie. Muszę pójść do doktora Hoskinsa. Była ogromnie podekscytowana, gdyż wydawało jej się, że znalazła rozwiązanie problemu. Jeżeli chłopiec nie może wyjść w świat, to świat może przyjść do niego! Wielki, wspaniały świat zawarty w książkach, filmach i muzyce. W ten sposób ludziom przynajmniej częściowo uda się spłacić dług, jaki zaciągnęli wobec Timmie'ego. Zastała Hoskinsa w znakomitym nastroju, bardzo podobnym do tego, w jakim i ona się znajdowała. W jego biurze tłoczyło się mnóstwo ludzi, tak że w pierwszej chwili pomyślała, że nie uda jej się do niego dostać. Zauważył ją jednak i uśmiechnął się szeroko. - Panno Fellowes, proszę do mnie. Powiedział coś do interkomu, po czym wyłączył urządzenie. - Słyszała pani? Nie, oczywiście, że nie. Udało nam się! Opanowaliśmy metodę detekcji temporalnej na bliskie odległości! - Czy to znaczy, że możecie teraz przenosić w teraźniejszość ludzi z czasów historycznych? - Właśnie! W tej chwili namierzyliśmy pewnego osobnika z czternastego wieku. Proszę sobie tylko wyobrazić! Ach, żeby pani wiedziała, jak się cieszę, że wreszcie będę mógł dać spokój mezozoikowi i zastąpić paleontologów historykami... Ale pani chyba chciała mi coś powiedzieć, prawda? Proszę, śmiało. Przyszła pani w odpowiedniej chwili. Zgadzam się z góry na wszystko. Uśmiechnęła się. - To wspaniale, bo właśnie zastanawiałam się, czy nie moglibyśmy rozpocząć edukacji chłopca. - Edukacji? W jakiej dziedzinie? - We wszystkich. Chodzi o coś w rodzaju szkoły. - A czy on potrafi się uczyć? - Uczy się przez cały czas, doktorze. Potrafi już czytać. Dobry nastrój Hoskinsa minął jak ręką odjął. - Bo ja wiem, panno Fellowes... - Przed chwilą powiedział pan, że zgadza się z góry na wszystko - przypomniała mu. - Wiem i bardzo żałuję, że to powiedziałem. Chodzi o to, że... Chyba zdaje sobie pani sprawę, że eksperyment z chłopcem nie może trwać wiecznie? Spojrzała na niego z przerażeniem, nie bardzo wiedząc, jak powinna to rozumieć. Co to znaczy, że nie może trwać wiecznie? Nagle przypomniała sobie profesora Ademewskiego i jego kamień, który zniknął po dwóch tygodniach. - Ale tu przecież chodzi o żywe dziecko, nie o kawałek skały! - Nawet dziecko nie może nadmiernie zaprzątać naszej uwagi, panno Fellowes. Teraz, kiedy w naszym zasięgu znalazły się czasy historyczne, będzie nam potrzebny każdy skrawek pola. Jeszcze nie była w stanie tego pojąć. - Ale Timmie... - Proszę się niepotrzebnie nie denerwować. To nie nastapi ani teraz, ani nawet za kilka miesięcy. Przez ten czas postaram się zrobić, co będę mógł. Wpatrywała się w niego bez słowa. - A więc może jednak życzy sobie pani czegoś, panno Fellowes? - Nie - szepnęła. - Niczego sobie nie życzę. Miała wrażenie, że nagle znalazła się w samym środku sennego koszmaru. Wstała i wyszła z gabinetu. Nie umrzesz, Timmie, myślała, idąc korytarzem. Nie pozwolę ci umrzeć. Dobrze było trzymać się kurczowo myśli, że Timmie nie może umrzeć, ale jak to osiągnąć? Przez pierwsze tygodnie panna Fellowes modliła się w duchu, żeby próba sprowadzenia człowieka z czternastego wieku okazała się całkowitym niewypałem, czy to z powodu błędów w teorii, czy wad urządzenia. Wówczas wszystko wróciłoby do poprzedniego stanu. Z całą pewnością świat nie podzielał jej oczekiwań, ona zaś serdecznie go za to znienawidziła. Projekt "Średniowiecze" był na ustach wszystkich. Zarówno prasa, jak i opinia publiczna pożądały takiej właśnie sensacji. Nowy kamień albo niezwykła ryba nie wzbudzały już żadnych emocji. Człowiek z czasów historycznych, mówiący zrozumiałym językiem! Ktoś, kto pozwoli uczonym spojrzeć na niedawną przeszłość z zupełnie nowej perspektywy! Godzina zero zbliżała się w szybkim tempie i tym razem nie było mowy o trojgu obserwatorach na balkonie. Widzami tego eksperymentu miała być cała ludzkość. Panna Fellowes niemal odchodziła od zmysłów. Kiedy zjawił się Jerry, żeby jak zwykle pobawić się z kolegą, prawie go nie poznała. (Sekretarka, która go przyprowadziła, natychmiast odeszła, ledwie skinąwszy głową pannie Fellowes. Spieszyła się, żeby zająć jak najlepsze miejsce, z którego będzie mogła obserwować kulminacyjny moment eksperymentu "Średniowiecze". Panna Fellowes też by to zrobiła, ale dziewczyna, która miała ją zastąpić, nie wiadomo czemu spóźniała się). Jerry podszedł niepewnie do pielęgniarki, ściskając w rączce wymięty wycinek z gazety. - Panno Fellowes... - Tak? O co chodzi, Jerry? - Czy to jest zdjęcie Timmie'ego? Przez chwilę spoglądała na niego, nic nie rozumiejąc, a potem gwałtownym ruchem wyrwała mu wycinek z ręki. Okazało się, że zamieszanie wywołane projektem "Średniowiecze" rozbudziło na nowo zainteresowanie poprzednim eksperymentem. Jerry przez chwilę przyglądał się jej z ukosa, po czym zapytał: - Tam jest napisane, że Timmie to małpolud. Co to znaczy? Panna Fellowes złapała go za ramiona. Niewiele brakowało, a potrząsnęłaby nim jak grzechotką. - Nigdy tak nie mów, Jerry. Nigdy, rozumiesz? To brzydkie słowo i nie wolno ci go używać. Przerażony chłopiec z trudem wyrwał się z uścisku. Edith podarła wycinek na drobne kawałki i wyrzuciła je do kosza. - A teraz idź się bawić. Timmie chce ci pokazać nową książkę. Wreszcie zjawiła się dziewczyna. Panna Fellowes widziała ją po raz pierwszy. Akurat ta osoba nigdy jej nie zastępowała, ale widocznie wszyscy stali pracownicy Instytutu byli zajęci przy projekcie "Średniowiecze", więc sekretarka Hoskinsa sprowadziła kogoś z zewnątrz. - Czy to pani miała zgłosić się do Sekcji Pierwszej? - zapytała Edith. - Tak. Nazywam się Mandy Terris, a pani pewnie jest panną Fellowes? - Zgadza się. - Przepraszam za spóźnienie, ale wszędzie jest tyle zamieszania... - Wiem. Chcę, żeby... - Na pewno będzie się pani przyglądać, prawda? - zapytała Mandy. Na jej ładnej, ale bezmyślnej twarzy wyraźnie malowała się zazdrość. - To bez znaczenia. Chcę, żeby teraz weszła pani do środka i poznała chłopców. Przez najbliższe dwie godziny będą się bawić, więc nie sądzę, żeby sprawiali jakieś problemy. Mają pod dostatkiem zabawek, przyszykowałam też mleko. Szczerze mówiąc, byłoby najlepiej, gdyby pozwoliła im pani robić, na co mają ochotę. Teraz pokażę pani, gdzie... - Czy Timmie to ten mał... - Timmie bierze udział w prowadzonym przez Instytut eksperymencie. - Aha. To ten, co nie może wychodzić na zewnątrz, tak? - Owszem. A teraz proszę do środka. Kiedy wreszcie panna Fellowes wyszła, Mandy Terris zawołała za nią piskliwym głosem: - Mam nadzieję, że będzie pani miała dobre miejsce i że wszystko się uda! Panna Fellowes tylko przyspieszyła kroku. Przyszła za późno, żeby mieć dobre miejsce. Dotarła zaledwie do wielkiego ekranu ustawionego w hali montażowej. Ogarnęło ją przygnębienie. Gdyby była bliżej, może udałoby się jej uszkodzić przyrządy albo w jakiś inny sposób doprowadzić do klęski przedsięwzięcia... Zdołała jednak przywołać resztki zdrowego rozsądku. Prymitywna dywersja by nie dała; aparatura zostałaby szybko naprawiona, jej zaś nie pozwolono by już wrócić do Timmie'ego. Mogła liczyć tylko na to, że eksperyment nie powiedzie się z jakiegoś innego powodu i że nikt nie odważy się go powtórzyć. Przysłuchiwała się więc odliczaniu, obserwując na wielkim ekranie to, co działo się w głębi hali. Wpatrywała się uważnie w pokazywane z bliska twarze techników, oczekując podświadomie, że przez którąś z nich przemknie nagle cień niepokoju. Nie doczekała się. Odliczanie dobiegło końca, a w chwilę potem stało się jasne, że eksperyment zakończył się pełnym sukcesem. W nowo utworzonym polu statycznym pojawił się brodaty, przygarbiony wieśniak w trudnym do ustalenia wieku. Miał na sobie nędzne, brudne ubranie i drewniane chodaki i wybałuszał z przerażeniem oczy na niezrozumiałe potworności, które działy się wokół niego. Świat szalał z radości, panna Fellowes natomiast, popychana i szturchana przez wiwatujący tłum, przeżywała w milczeniu gorycz porażki. Kiedy nagle ożyły głośniki, wykrzykując jej nazwisko, potrzebowała kilku chwil, żeby otrząsnąć się i zareagować na wezwanie. - Panna Fellowes! Panna Fellowes proszona jest o natychmiastowe przyjście do Sekcji Pierwszej! Powtarzam: panna Fellowes... - Przepuśćcie mnie! - krzyknęła, po czym zaczęła rozpaczliwie przedzierać się przez tłum. Głośniki nadal powtarzały wezwanie, a ona biła pięściami i rozpychała się łokciami, z koszmarną powolnością torując sobie drogę. Mandy Terris płakała jak bóbr. - Nie mam pojęcia, jak to się stało! Wyszłam tylko na chwilę na korytarz, żeby popatrzeć na ścienny ekran, a potem, zanim zdążyłam cokolwiek zrobić... To pani powiedziała, że wszystko będzie w porządku i że mam zostawić ich samych! Panna Fellowes, zadyszana i drżąca jak w febrze, spiorunowała ją spojrzeniem. - Gdzie jest Timmy? Jakaś pielęgniarka dezynfekowała ranę na ramieniu Jerry'ego, inna zaś przygotowywała zastrzyk przeciwtężcowy. Na ubraniu chłopczyka widać było plamy krwi. - On mnie ugryzł! - wykrzyknął z wściekłością Jerry. - Ugryzł mnie! Ale panna Fellowes nie zwracała na niego uwagi. - Co pani zrobiła z Timmie'em?! - wrzasnęła na dziewczynę. - Zamknęłam go w łazience! Złapałam tego małego potwora za kark i zamknęłam go w łazience! Panna Fellowes wbiegła do domku dla lalek i zaczęła szarpać się z drzwiami od łazienki. Wydawało jej się, że minęła cała wiecznośc, zanim wreszcie otworzyła je, wpadła do środka i zobaczyła małego, brzydkiego chłopca kulącego się w kącie. - Niech mnie pani nie bije, panno Fellowes! - wyszeptał drżącymi wargami. Oczy miał czerwone i podkrążone od płaczu. - Ja naprawdę nie chciałem... - Timmie, dlaczego miałabym cię bić? - Objęła go i przycisnęła mocno do piersi. - Kto ci naopowiadał takich rzeczy? - Ona - odparł cicho. - Powiedziała, że pani zbije mnie długim sznurem. - Na pewno tego nie zrobię, możesz mi wierzyć. Ale co się właściwie stało? - Nazwał mnie małpiszonem. Powiedział, że nie jestem prawdziwym chłopcem, tylko zwierzęciem. - Z oczu Timmie'go popłynęły łzy. - Powiedział, że nie chce bawić się z małpą. Ciągle powtarzał, że dziwacznie wyglądam i że jestem okropnie brzydki. Więc go ugryzłem. Teraz płakali już oboje. - To nieprawda - wyszeptała przez łzy panna Fellowes. - Jesteś prawdziwym chłopcem, Timmie. Jesteś najlepszym, najukochańszym chłopcem na świecie i nikt, ale to nikt mi ciebie nie odbierze. Po tym, co się zdarzyło, łatwo było jej podjąć decyzję. Wiedziała, co powinna zrobić, ale zdawała sobie sprawę, że musi działać bardzo szybko. Teraz, kiedy jego synek został poturbowany, Hoskins z pewnością nie będzie zwlekał. Musi to zrobić jeszcze tej nocy, kiedy większość pracowników Instytutu pójdzie spać, reszta zaś będzie świętować sukces. Z pewnością jej pojawienie się o tej porze wywoła pewne zdziwienie, ale nikt nie będzie niczego podejrzewał. Nocny strażnik zna ją i na pewno nie każe otworzyć walizki. Najwyżej zapyta, co jest w środku. Na wszelki wypadek przećwiczyła spokojny uśmiech i krótkie wyjaśnienie: zabawki dla chłopca. Dlaczego miałby jej nie uwierzyć? Uwierzył. Kiedy weszła do domku dla lalek, Timmy jeszcze nie spał. Starała się zachowywać jak najbardziej normalnie, żeby go nie przestraszyć. Przez jakiś czas rozmawiała z nim o jego snach i odpowiadała na nieśmiałe pytania dotyczące Jerry'ego. Z pewnością nie spotka nikogo, kto zapytałby, co to za zawiniątka trzyma w ramionach. Timmie będzie zupełnie spokojny, a potem... potem będzie już po wszystkim. Oni nic na to nie poradzą i po prostu zostawią go w spokoju. Zostawią ich oboje w spokoju. Otworzyła walizkę i wyjęła z niej płaszcz, wełnianą czapkę z nausznikami oraz całą resztę. - Dlaczego pani ubiera mnie w te wszystkie rzeczy, panno Fellowes? - zapytał chłopiec z niepokojem w głosie. - Żeby zabrać cię na zewnątrz, Timmie - odparła. - Do twoich snów. - Do moich snów? Na jego twarzy pojawiła się ogroma tęsknota, ale także lęk. - Nie bój się, będziesz ze mną. Nigdy się nie boisz, kiedy jesteś ze mną, prawda? - Tak, panno Fellowes. Przycisnął do jej ramienia swoją małą, zdeformowaną główkę, a ona poczuła przez ubranie bicie jego serca. Kiedy minęła północ, wzięła go na ręce, po czym wyłączyła instalację alarmową i bezszelestnie otworzyła drzwi. Zaraz potem krzyknęła przeraźliwie, gdyż stanęła twarzą w twarz z doktorem Hoskinsem. Było z nim dwóch ludzi. Przez chwilę wpatrywał się w nią bez słowa, tak samo jak ona zaskoczony spotkaniem. Panna Fellowes pierwsza otrząsnęła się ze zdumienia i spróbowała przemknąć obok niego, ale Hoskins okazał się szybszy. Złapał ją, brutalnie wepchnął z powrotem do pomieszczenia, a następnie dał znak swoim ludziom i postąpił krok naprzód, zasłaniając sobą drzwi. - Przyznam, że tego się nie spodziewałem. Czy pani oszalała? Padając udało jej się uchronić chłopca przed uderzeniem. - Czy naprawdę stanie się coś złego, jeśli go stąd zabiorę? - zapytała błagalnie. - Nie wierzę, żeby jakaś tam utrata energii znaczyła dla pana więcej niż ludzkie życie! Hoskins podszedł do niej, nachylił się i wziął chłopca z jej ramion. - Utrata energii na tę skalę kosztowałaby inwestorów wiele milionów dolarów i opóźniłaby nasze badania o kilka lat. Na domiar złego prasa przez pół roku rozpisywałaby się o sentymentalnej pielęgniarce, która zniszczyła wszystko z miłości do małpiszona. - Do małpiszona?! - wykrzyknęła Edith z bezsilną wściekłością. - Tak nazywają go dziennikarze. Jeden z mężczyzn przekładał nylonową linkę przez otwory w ścianie. Panna Fellowes przypomniała sobie uchwyt, za który pociagnął doktor Hoskins, wyłączając pole statyczne zawierające próbkę skalną profesora Ademewskiego. Był przymocowany do takiej samej linki. - Nie!!! - wrzasnęła przeraźliwie. Ale Hoskins postawił już chłopca na podłodze i zaczął delikatnie zdejmować z niego płaszcz. - Zostaniesz tutaj, Timmie. Nic ci nie grozi. Musimy stąd na chwilę wyjść, ale niedługo wrócimy do ciebie, dobrze? Chłopiec, blady i przerażony, zdołał jedynie skinąć głową. Uczony pomógł pannie Fellowes wstać z podłogi, a następnie wyprowadził ją przed sobą z domku dla lalek. Kobieta nawet nie próbowała stawiać oporu. Obojętnie przyglądała się, jak pomocnicy Hoskinsa przymocowują uchwyt do linki. - Przykro mi, panno Fellowes - powiedział doktor. - Chciałem pani tego oszczędzić. Postanowiłem zrobić to w nocy, żeby dowiedziała się pani wtedy, kiedy będzie już po wszystkim. - To dlatego, że ugryzł pańskiego syna... - szepnęła. - Dlatego, że bronił się, kiedy tamten naigrawał się z niego... - Naprawdę nie, może mi pani wierzyć. Wiem, co tu się stało i doskonale zdaję sobie sprawę, że to była wina Jerry'ego, ale ta historia, niestety, przedostała się do prasy. Nic dziwnego, tylu się tu ostatnio kręci reporterów... Nie mogę pozwolić, żeby sensacyjne artykuły o groźnych neandertalczykach atakujących ludzi odwróciły uwagę opinii publicznej od sukcesu, jakim jest projekt "Średniowiecze". Poza tym Timmie i tak już niedługo musiałby zwolnić miejsce. Lepiej, żeby stało się to teraz, bo w ten sposób wytrącimy broń z ręki poszukiwaczom taniej sensacji. - Ale to nie to samo, co odesłanie kawałka skały! Pan chce zabić żywą ludzką istotę. - Nikogo nie chcę zabić. On nic nie poczuje, tylko wróci tam, skąd przybył. Przestanie być więźniem i zacznie znowu prowadzić normalne życie. - Jakie życie? Jest dzieckiem przyzwyczajonym do tego, że ktoś się nim opiekuje, karmi, zapewnia schronienie. Tam będzie zupełnie sam. Wątpię, żeby przez cztery lata jego plemię przebywało wciąż w tym samym miejscu, a nawet jeśli jakimś cudem do nich trafi, to i tak go nie poznają. Będzie musiał sam zatroszczyć się o siebie. Kto go nauczy, jak powinien to robić? Hoskins potrząsnął głową. - Dobry Boże, czy pani naprawdę sądzi, że nie myśleliśmy o tym wszystkim? Naprawdę przypuszcza pani, że sprowadzilibyśmy właśnie dziecko, gdyby nie to, że nie mieliśmy żadnej pewności, czy uda nam się znaleźć kogoś innego? Jak się pani wydaje, dlaczego trzymaliśmy go tak długo? Teraz jednak nadeszła najwyższa pora, żeby go odesłać. Timmie stoi na drodze naszego dalszego rozwoju, może też sprowadzić na nas niechęć części opinii publicznej. Naprawdę bardzo mi przykro. - W takim razie niech mi pan pozwoli się z nim pożegnać. Proszę dać mi jeszcze pięć minut. Chyba może pan to dla mnie zrobić? Hoskins wahał się przez chwilę, ale w końcu skinął głową. - Pięć minut, nie dłużej. Timmie przybiegł do niej co sił w nogach. Panna Fellowes chwyciła go w objęcia. Potem przysunęła nogą krzesło do ściany i usiadła. - Nie bój się, Timmie. - Nie boję się, kiedy pani jest ze mną, panno Fellowes. Czy ten pan jest na mnie zły? - Nie, nie jest. On po prostu nic nie rozumie. Timmie... Czy wiesz, kto to jest mamusia? - Tak jak mamusia Jerry'ego? - Opowiadał ci o swojej mamie? - Czasem. Myślę, że mamusia to taka pani, która się o mnie troszczy, która jest dla mnie miła i robi różne dobre rzeczy. - Masz rację. Czy chciałeś kiedyś mieć mamę, Timmie? Chłopczyk odsunął głowę, spojrzał jej w oczy, a następnie wyciągnął rękę i delikatnie pogłaskał ją po policzku, tak samo, jak dawno temu ona głaskała jego. - A pani nie jest moją mamusią? - Och, Timmie... - Gniewa się pani na mnie? - Skądże znowu. Oczywiście, że nie. - Bo ja wiem, że pani nazywa się panna Fellowes, ale czasem... czasem po cichutku nazywam panią mamusią. Czy to dobrze? - Tak. To bardzo dobrze. A ja nigdy już cię nie opuszczę i nie pozwolę, żeby ktokolwiek cię skrzywdził. Zawsze będę się o ciebie troszczyć. Powiedz jeszcze raz, jak mnie nazywasz... - Mamusia! - powtórzył z ukontentowaniem Timmie, przyciskając policzek do jej twarzy. Wstała i wciąż trzymając go w objęciach weszła na krzesło. Na zewnątrz ktoś krzyknął, ale ona nie zwróciła na to uwagi, tylko sięgnęła wolną ręką i z całej siły szarpnęła za nylonową linkę. Pole statyczne zostało wyłączone, a pokój opustoszał. Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik ISAAC ASIMOV Urodzony w Rosji w 1920 r., przyjechał do Stanów Zjednoczonych jako trzylatek i w cztery lata później został obywatelem amerykańskim. Fantastykę odkrył dzięki pismom sprzedawanym w sklepie swego ojca. Ukończył chemię na Columbia University, a potem kontynuował pracę naukową na MA, gdzie zdobył stopień doktora. Jego popularność jako autora SF rosła stale od 1940 roku, aż wreszcie stał się obok Heinleina najbardziej wpływowym pisarzem swego okresu, zwanego przez wielu złotym wiekiem science fiction. Zaczynał od publikowania w "Astounding", z którym współpracowali wówczas najlepsi twórcy amerykańskiej fantastyki. W lipcowym numerze z 1939 roku pojawiło się tam jego opowiadanie "Trends". Asimov miał wtedy dwadzieścia lat (choć jego prawdziwy debiut to utwór "Marooned Off Vesta" w piśmie "Amazing" z marca 1939 roku). Opowiadania te nie były wiele warte, ale Campbell (wydający "Astounding") dostrzegł talent połączony z determinacją, zdolnością do ciężkiej pracy, a ponadto inteligencję i wiedzę. Za największą zasługę Asimova na niwie literatury SF uznaje się stworzenie trzech praw robotyki, które kazały zapomnieć zarówno czytelnikom, jak i twórcom o "kompleksie Frankensteina". Jego ogromna popularność była wypadkową talentu i niezwykłej płodności pisarskiej. W 1958 r. Asimov zrezygnował z kariery naukowej (był już wtedy profesorem biochemii) i poświęcił się całkowicie pisarstwu. W sumie opublikowano około 400 jego książek (popularnonaukowych, zbiorów opowiadań, powieści). Również jego nazwiskiem sygnowane jest najpopularniejsze amerykanskie pismo SF i fantasy. Zmarł w 1992 r. Początkowo Asimov nie miał wzięcia u naszych wydawców. W 1960 roku Iskry wydały "Pozytronowego detektywa" jako kryminał. Po dziewięcioletniej przerwie również w Iskrach Lech Jęczmyk w serii Fantastyka Przygoda zaprezentował "Koniec wieczności". I dopiero w latach osiemdziesiątych Wydawnictwo Poznańskie przystąpiło do przedstawienia polskiemu czytelnikowi słynnego cyklu "Fundacja". Redaktor WP Bronisław Kledzik opowiada: Uważam, że jest to najlepszy pisarz tego gatunku. Tradycyjny, ale to nie wszystko. Głęboki, ale nie aż tak, by ludzie cierpieli z tego powodu. "Fundacja" wydawała się najtrafniejszym wyborem, bo wszystkie inne książki powstawały jakby na jej obrzeżach. Poza tym nie chciałem drukować pojedynczej książki. Wydawnictwo Poznańskie, niestety, nie przetrwało zmian rynkowych, ale wcześniej udało mu się wydać większość powieści z cyklu, a mianowicie "Fundację", "Fundację i Imperium", "Drugą Fundację", "Agenta Fundacji" oraz "Fundację i Ziemię". Część szóstą "Preludium Fundacji" wydało wydawnictwo Gandalf, a następnie Varia APD. Entuzjazmu Kledzika w ocenie twórczości Asimova większość wydawców nie podzielała. Jednak gdy okazało się, że czytelnicy chętnie kupują jego książki, nastała prawdziwa hossa. "Naprzód Fundacjo" wydał Temark, który również przez pewien czas proponował miłośnikom SF "Magazyn Isaaca Asimova". Wydawnictwo Prima wystąpiło z "Imperium Galaktycznym", trylogią, na którą składają się "Gwiazdy jak pył", "Prądy przestrzeni" i "Kamyk na niebie" (czas Fundacji rozpoczyna się w chwili rozpadu Imperium Galaktycznego). Varia APD wydała opowiadania o robotach, a ponadto wznowiła kilka tomów "Fundacji". Opowiadania o robotach (częściowo te same) opublikował również bydgoski Limbus. Z kolei znowu Prima wznowiła "Pozytonowego detektywa" (to nie literówka, tym razem detektyw jest pozytonowy, nie pozytronowy) z nowym wstępem napisanym przez autora już w latach osiemdziesiątych oraz "Nagie słońce". Książki te należą do czterotomowego cyklu powieściowego "Roboty", w którego skład wchodzą ponadto "Roboty z planety świtu" oraz "Roboty i Imperium" (w planach Primy na pierwsze półrocze 1994 roku). Tu warto by chyba dodać, że cykle "Roboty", "Imperium Galaktyczne" oraz "Fundacja" stanowią chronologiczną całość, w tej właśnie kolejności. Zwolennicy Asimova i w przyszłości nie powinni więc narzekać. Poznański Rebis przygotowuje nagrodzoną Hugo i Nebulą "The Gods Themselves", Prima zapowiada kolejne zbiory opowiadań (m.in. "Kupić Jupiter"), natomiast Amber, który wydał "Nastanie nocy" (napisaną przez team Asimov/ Silverberg), przymierza się do powieści "Mały, brzydki chłopiec" (rozwinięcia jednego z najsłynniejszych opowiadań autora, które właśnie Państwu przedstawiamy). W naszym miesięczniku opublikowaliśmy opowiadania: "Fundacja" ("F" 2/82) i "Człowiek, który żył 200 lat" ("F" 3/84), krótki szkic Lecha Jęczmyka o Asimovie ("NF" 6/92), ostatni wywiad George'a Zebrowskiego z Asimovem ("NF" 12/93) oraz wiele recenzji z jego książek. D.M.